WYWIAD: O gospodyni wiejskiej, która kupiła kopalnię złota

Elżbieta Szumska, Kopalnia Złota w Złotym Stoku
fot. arch. Elżbieta Szumska

Follow my blog with Bloglovin

 

Elżbieta Szumska – mała uśmiechnięta dziewczyna. Tak powiedziała o dawnej sobie, ale kiedy dziś na nią patrzę, mimo 56 lat, nadal nią jest. We wszystkim co robi daje z siebie więcej niż można oczekiwać. Tak po prostu ma. Tętni pasją. Do życia, do działania, do ludzi. Od razu budzi sympatię. Przez 23 lata była żoną, matką i … gospodynią wiejską. Aż zaproponowano jej pracę przewodnika w kopalni złota. Sekretne podziemia znała jak własną kieszeń, bo od dziecka prowadzał ją po nich starszy brat. Chciał zostać archeologiem, a ona miała być jego asystentką. Potem kupiła kopalnię, która dzięki niej 20 lat później zdobyła tytuł najlepszej atrakcji turystycznej Polski 2015 roku. Życie niewątpliwie obdarowało ją intensywnością. Zarówno trudnych, jak i wspaniałych zdarzeń. O trudach mówi: Zaciskam piąstki i idę dalej. A o dobrych rzeczach: Przyszło do mnie w odpowiednim momencie. To historia najbardziej nieoczekiwanej kariery o jakiej słyszałam.

 

 W jaki sposób wybrała Pani swoje wykształcenie?

Mieszkałam z rodzicami na wsi, w takiej małej miejscowości pod Lubinem, Osiek. W domu mieliśmy zawsze dużo kotów i psów i nazywano mnie kocią mamą. W wózku dla lalek nie woziłam lalek tylko koty. Byłam w nich zakochana. Od dziecka marzyłam o tym, aby mieć schronisko dla zwierząt, żeby się nimi opiekować. Kiedy skończyłam ósmą klasę postanowiłam, że chcę zostać weterynarzem. Z Lubina najbliższe technikum weterynaryjne było w Jeleniej Górze, więc w wieku czternastu lat skazana byłam na wyjazd poza dom, mieszkanie na stancji i samodzielne życie. Mama przekonywała mnie, żebym tam nie szła. Była nauczycielką, dyrektorką szkoły, siostra również była nauczycielką, brat został księdzem. Mówiła, że wszyscy tak „normalnie”, „życiowo”, a ja chcę iść na weterynarza. Była o to walka. Prosiła, abym to przemyślała, że to nie jest praca dla kobiet, że tyle jest innych fajniejszych zawodów, zawodziła mnie do różnych szkół, a ja z uporem maniaka mówiłam: Nie, chcę być weterynarzem.

I jak to się skończyło?

Dostałam się do tego technikum, chociaż nie było to łatwe. To była bardzo elitarna szkoła, mała, po jednej klasie w roczniku. To były najpiękniejsze lata w moim życiu. Przyjaźnie ze szkoły trwają do dzisiaj. Pamiętam pierwsze spotkanie z dziewczynami, kandydatkami do technikum. Zawieziono nas do rzeźni. Specjalnie, żeby pokazać nam, że weterynarz to nie tylko głaskanie zwierzątek, ale że to jest ciężki zawód. I pokazano nam go od drugiej strony; krowy skazane na ubój, jak ten ubój wygląda. Po raz pierwszy widziałam takie rzeczy. Przerażające, ale mnie to nie odstraszyło. Pamiętam, że dwie dziewczyny zrezygnowały, powiedziały, że jednak nie będą pracowały w tym zawodzie. Ja się utrzymałam. Technikum skończyłam i dostałam się na studia weterynaryjne we Wrocławiu, ale po roku zrezygnowałam. Mój chłopak był młodszy ode mnie o rok i też uczył się w tym samym technikum. Zaczekałam na niego, a kiedy zdał maturę mogliśmy się pobrać i żyć gdzieś razem.

Ile dziewczyn skończyło technikum?

Z naszej klasy wystartowało pięć, a skończyły trzy. Chłopaków było trzydziestu. Teraz z perspektywy czasu patrząc mama miała rację – to nie jest zawód dla kobiet. Naprawdę. Np. byłam na praktyce gdzie musiałam przecinać martwy płód w krowie. Cielątko było duże, krowa nie mogła go urodzić i zmarło. Musiałam poprzecinać je taką specjalną cienką żyłką, żeby je w częściach wyciągnąć. Zrobiłam to. Jak coś muszę zrobić to zaciskam zęby, piąstki i robię to. Łzy mi ciekną, ale jestem zahartowana przez tą szkołę. Ona mi się o tyle przydała, że w sytuacjach trudnych, gdzie większość ludzi panikuje, spinam się i działam. Mam wtedy taką żelazną wolę, jakby jakiś automat się włączał. Ale nie chciałabym, żeby któreś z moich dzieci lub wnucząt zostało weterynarzem. Wiadomo, że są tzw. małe ambulatoria gdzie są małe zwierzątka, rybki, to ewentualnie tak, ale przy dużych zwierzętach – ciężka praca, trzeba dużo siły, odporności. Trzeba ograniczyć swoją wrażliwość.

Czy pracowała Pani jako weterynarz?

Mając dyplom technika weterynarii mogłam wykonywać wiele zabiegów, ale nigdy nie pracowałam w zawodzie. Kiedy mój chłopak, Zbyszek, zdał maturę kupiliśmy dzięki jednym i drugim rodzicom gospodarstwo rolne koło Złotego Stoku. Chcieliśmy mieć w nim zwierzęta: krowy, kury, świnie, kaczki. Mając nasze umiejętności mogliśmy bez przeszkód prowadzić takie gospodarstwo. Kupiliśmy je w pięknym miejscu, dom za wsią, przy szemrzącym strumyku, blisko las, 140 ha ziemi. Jak się patrzyło to hen, hen – wszystko było nasze i dwójka po szkole młodzieniaszków. Bardzo romantycznie. Tylko, że nie mieliśmy doświadczenia w pracy na gospodarstwie, ani życiowego. Za to dużo chęci i zapału.

To było poniemieckie gospodarstwo, wielki dom, kiedyś musiało pięknie prosperować, ale wtedy było podupadłe. Mieszkał tam jakiś pijak, niszczył budynek, na przykład przecinał stropowe belki, bo potrzebował na opał. W domu było 12 pomieszczeń, ale tylko jedno nadawało się do mieszkania. Zorganizowaliśmy w nim wszystko: naszą kuchnię, łazienkę, spanie i pokój gościnny, ale tam było mnóstwo radości. Ile przyjeżdżało do nas ludzi na wakacje, wszyscy ze szkoły! Do domu wchodziło się tylko podczas gotowania obiadu i na noc, a tak cały dzień byliśmy na zewnątrz. Ciężko pracowaliśmy, przy żniwach czy sianokosach, ale robiliśmy to wspólnie ze znajomymi. Najpierw ciężka praca, a potem wieczorem ognisko, kiełbasa, wspomnienia, śmiechy. Z roku na rok przybywało nam chętnych do pomocy. Mieliśmy taki otwarty dom, gdzie gro znajomych spędzało urlopy. Na przykład kiedy byłam w ciąży z pierwszą córką znajomi wymalowali nam pomieszczenie, żeby mała miała czysto jak się urodzi. Pomogli umeblować, ktoś zrobił coś z desek, jakąś szafkę, półkę. I tak żyliśmy w niesamowitej biedzie, ale z entuzjazmem i radością. Gdyby dzisiaj ktoś spojrzał na to to by powiedział, że w takiej biedzie musiało być mi strasznie. Tymczasem nie pamiętam, żeby było strasznie. Było mi radośnie, byłam otoczona grupą przyjaciół i nie patrzyłam, że nie mam pieniędzy, że mnie na coś nie stać. Było co jeść, bo kura chodziła, jajko zniosła, świnia była. Zupełnie inaczej człowiek funkcjonował, cieszył się wszystkim.

Gospodarstwo było jednak złe politycznie. Mając tyle hektarów wydawało mi się, że będzie żyło nam się normalnie, że nie będzie głodu, problemów finansowych, ale polska polityka rolna była dziwna. Jak mieliśmy świnie i hodowaliśmy je przez rok z nadzieją, że w marcu je sprzedamy i będziemy mieli dużo pieniędzy, to w marcu okazywało się, że koniunktura na świnie spadła radykalnie i sprzedawało się je czasem nawet poniżej kosztów. Trzeba było przecież kupować pasze, szczepić i sprzedawało się je za grosze, bo okazywało się, że teraz krowy są na topie i gdybyśmy cielaki sprzedawali to byłoby lepiej. Więc przerzucaliśmy się na młode cielaki, ale zanim urosły koniunktura była już na owce. Nie można było tego dogonić. Ze zbożem tak samo. Mieliśmy tyle obsianych hektarów! Ale jak w czasie żniw spadł deszcz, zboże zmokło, trzeba było szuflować je w stodole, żeby nie zaparowało. Zawoziliśmy zboże do skupu, a oni mówili: Nie, brudne, mokre, nie damy takiej ceny. I cięgle było pod górę.

Było wtedy takie przysłowie: Kto ma owce, ten ma co chce. Więc kupiliśmy stado owiec. Mieliśmy 100 matek hodowlanych, one się kociły – to było cudne. Czasami były bliźniaki, trzeba było wstawać o 6.00 rano, dokarmiać je, a najpierw jeszcze wydoić krowy. To był taki inny, spokojny czas. Dzieci, Gośka z Martą, rosły w towarzystwie tych zwierząt, w kontakcie z przyrodą i to było dla nich dobre. Mieliśmy oswojoną sarnę. Kiedyś znaleźliśmy ją maleńką, zagubioną, więc zaopiekowaliśmy się nią. W ciągu dnia biegała po lesie, ale na noc wracała do nas do domu, Rogalinda nasza.

A jaka jest różnica wieku między córkami?

5 lat, a między najstarszą córką a synem – 15 lat. To była wielka radość, bo dziewczyny były już takie pannice, nie chciały się przytulać i wtedy przydarzył nam się syn. Było biednie. W pewnym momencie wiedziałam już, że muszę mieć jakąś stałą pracę z pensją co miesiąc, bo w gospodarstwie całymi miesiącami pracuje się bez pieniędzy. Zboże sprzedaje się latem, pieniądze są, ale muszą starczyć na cały rok. A wiadomo – dzieci chodzą do szkoły. Pamiętam, że jak zbliżały się święta, czy Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy to mi się płakać chciało, bo nie miałam pieniędzy, żeby zrobić im prezenty. Jakaś czekoladka się znalazła, ale chciałam tym dziewczynom kupić coś więcej, a nie było za co. Były rzeczy, za które musieliśmy płacić i potem nic nie zostawało. Święta spędzaliśmy zwykle w smutnym nastroju, w poczuciu bezradności, bo przecież tak ciężko pracowaliśmy na gospodarstwie, tak bardzo chcieliśmy, żeby choć święta przeżyć radośnie, coś sobie kupić, a nie mogliśmy. I wtedy podjęłam decyzję, że muszę pójść do pracy.

Długo Pani o tej pracy myślała?

Pomyślałam i zrobiłam. Usiadłam kiedyś z mężem, powiedziałam mu:

– Wiesz co, Zbyszku… To nie może tak być.

Ciągle żyliśmy nadzieją, że coś w tej gospodarce się zmieni. Ale w końcu powiedziałam STOP, bo wiedziałam, że nie mamy wpływu na politykę, na przepisy. Np. gdy mieliśmy owce, dużo pieniędzy otrzymywało się po strzyżeniu i cieszyliśmy się na to. Ale polski rząd podpisał umowę z Nową Zelandią na import ich wełny. Jeździłam wtedy od skupu do skupu i nikt nie był zainteresowany kupnem mojej. To po co tyle pracy, wysiłku? Dlaczego nikt na górze nie pomyślał o nas, o swoim kraju, o swoich ludziach, którzy coś tworzą, żeby nas jakoś ochronić? Nie mogłam tego zrozumieć. Nie lubię polityki. Jak sama sobie nie wypracuję to nikt mi nic nie da.

A jak Pani było czasem tak ciężko to jak sobie Pani dodawała otuchy?

Zawsze miałam przyjaciół wokół. Nie uznawałam swojego życia za złe, czy katastrofalnie ciężkie. Wszyscy tak żyli. Sąsiedzi też. A jak się coś udało to traktowałam to w kategorii szczęścia. Ogólnie dobrze wspominam ten okres dzięki ludziom, którzy przewijali się przez nasz dom. Np. przyjeżdżała na tydzień na wakacje moja kuzynka, a potem mówiła, że zostanie jeszcze jeden tydzień i tak zostawała całe dwa miesiące. Ci ludzie przyjeżdżali do nas jak na najlepsze wakacje w swoim życiu. Te wspólne kolacje wieczorem! Jak już nie było co jeść to była cebula duszona, którą bardzo lubię.

Bardzo dużo pomogła mi taka książka, Pollyanna. Ona prowadziła mnie przez życie. Jak dopadał mnie smutek to brałam sobie tę książkę i grałam w grę, w którą grała bohaterka: Co jest dobrego w tym co mnie teraz spotkało? Nie patrz co jest złe, patrz co jest dobre, mówiłam do siebie. Nie zapomnę jak staraliśmy się o kredyt na krowy. Myślałam sobie wtedy: Boże, żeby dano nam ten kredyt, bo wtedy już nawet widmo komornika było nad nami. We wsi było nas trzy przyjezdne z zewnątrz rodziny. I tamci kredyt dostali, a my nie. Byłam załamana, nie widziałam już żadnej deski ratunku, żeby przeżyć i to był moment kiedy zdecydowałam, że muszę zacząć pracować. A potem okazało się, że kredyty poszły w górę, koniunktura na krowy spadła i oni przez to zbankrutowali. A ja się uratowałam. Więc nie ma co. Jak coś się nie uda być może tak ma być.

Miałam wtedy 43 lata. Było trudno znaleźć pracę po tylu latach gospodarzenia, życiu na odludziu, choć oczywiście byłam wśród ludzi. Należałam do koła gospodyń, chodziłam z gitarą, inspirowałam starsze ode mnie panie, nie usiedziałam w miejscu. Próbowałam we wsi działać społecznie. Przedtem działałam w harcerstwie, siostra też. Tak zostałyśmy wychowane.

Kiedy nauczyła się Pani grać na gitarze?

Mój starszy o 2 lata brat nauczył mnie wszystkiego. Nauczył mnie też łazić po kryptach, grać w szachy. Taki prawdziwy starszy brat, który brał mnie za rękę i mówił: Chodź, teraz pójdziemy do trupiarni. I pokazywał mi różne zakamarki, kopaliśmy, grzebaliśmy. Marzył o tym, aby być archeologiem, a ja mówiłam, że będę jego pomocnikiem, będę chodzić za nim i też grzebać w ziemi.

Ile miała Pani lat jak pierwszy raz poszła z nim w takie tajemne miejsca?

6-7 lat. Zaszczepił mi to od dziecka.

Więc tak: grałam na gitarze, prowadziłam gospodarstwo, plewiłam buraki na 5 hektarach. Przed obiadem, po obiedzie. A potem przeszedł ten moment kiedy miałam 43 lata. Powiedziałam sobie, że muszę mieć regularne pieniądze. Na chleb, na książki, zeszyty czy ołówki dla dzieci, bo inaczej zwariuję. Znalazła się praca w sklepie z męskimi garniturami w Ząbkowicach. Daleko, ale zdecydowałam się spróbować tym bardziej, że z mojej wsi jeździła tam samochodem koleżanka, więc mogłyśmy koszty dzielić na pół. Cudna praca. W końcu kontakt z ludźmi. Na wsi miałam tylko tych moich przyjaciół, czasem spotkania w kole gospodyń wiejskich. Poza tym byłam sama z dziećmi i z krowami.

Nie mogłam się nacieszyć tymi ludźmi. Każdy kto przychodził był przeze mnie hołubiony. Ludzie polubili ten sklep, polubili mnie, małą uśmiechniętą dziewczynę. Coraz więcej zaczęło ich tam przychodzić, nawet licealiści po szkole. To był całkiem duży sklep, były dwa stoliki i zrobiłam z niego taką kawiarenkę. Oni tam przychodzili, żeby nie czekać na zewnątrz na autobus, a potem kiedy były matury miałam zamówienie na 40 garniturów, bo wszyscy chcieli kupować u mnie. Mnóstwo znajomości i przyjaźni. Szef był w szoku. Na początku się krzywił na moje „dziwne” pomysły, ale później zobaczył zwiększone obroty i dał mi wolną rękę. Potem dostałam jeszcze stoisko z butami. Wtedy zdałam sobie sprawę, że kontakt z ludźmi daje mi niewiarygodną siłę i radość.

Po raz drugi, prawda? Bo najpierw dzięki tym przyjeżdżającym przyjaciołom.

Tak. Takie uskrzydlanie. Nie wiem skąd to się brało.

Płynie we krwi u niektórych.

Tak, chyba tak mam po prostu. Po 3 latach pracy w sklepie, w 1996r. dostałam propozycję pracy w kopalni złota w Złotym Stoku. Otwierano turystyczną trasę podziemną i szukano przewodników.

– A ile będę zarabiać, zapytałam.

– 500 zł. W sklepie zarabiałam 1500 zł, wtedy to było dużo. Bardzo się wahałam. Zaproponowałam, że w tygodniu będę pracować w sklepie, a w weekend spróbuję być przewodnikiem. Dziobałam wszystko: historię, geologię, geografię. Uczyłam się nocami, nocami wyjeżdżałam z kolegą do dzikiej sztolni, oglądałam jak to wygląda. Jak w coś wchodzę to całym sercem.

Ale dlaczego zwrócono się akurat do Pani?

Jak wydoiłam krowy, wszystko wysprzątałam i położyłam dzieci spać, to miałam czas albo na czytanie, albo na penetrowanie. Uwielbiam podziemia od zawsze. Od tych 6 czy 7 lat kiedy brat zabierał mnie w różne katakumby. W okolicy były kopalnie, więc jest mnóstwo dzikich wejść w lesie i kiedyś ten kolega pokazywał mi je, np. Sztolnię Lisią. Jak tam weszłam to nie chciałam wyjść. Mówiłam mu: jeszcze tu zobaczmy, tam wejdźmy, tam odkopmy. W podziemiach, w tej ciszy jestem w swoim żywiole. Potem chyba dlatego pokochałam też pływanie. I tak to się zaczęło. Jak kolega zorientował się, że mnie to bawi to zwiedzaliśmy wszystkie okoliczne sztolnie. I dlatego kiedy otwarto kopalnię złota tak mnie namawiał. W końcu zdecydowałam się na weekendy. Moja pierwsza grupa:

– Witam, oprowadzę państwa.

I zaczynam opowiadać ile ja już wiem. Nazwiska, daty. A ludzie tak stoją biedni, słuchają, ale widać, że nie do końca ich to interesuje. I wtedy na tym moim pierwszym oprowadzaniu zdałam sobie sprawę, że to nie chodzi o daty i nazwiska. Nagle po prostu powiedziałam im:

– Wiecie państwo, znałam tą sztolnię na dziko jeszcze. Nie było tego wejścia, tylko tutaj przechodziliśmy – i zaczynam pokazywać jak trzeba było się przeciskać. Żeby to pokazać wzięłam chłopczyka i mówię: spróbuj się tutaj przecisnąć. I zaczęłam opowiadać normalnie, tak jakbym opowiadała przyjaciołom, a nie recytować wyuczone teksty. I tak to się zaczęło. Opowiadałam po swojemu. Rysiu, ten kolega, który został prezesem kopalni, złościł się trochę, że nie wymieniam dat.

– Ale jest broszurka za 5 zł, odpowiadałam. Jeśli ktoś chce znać daty może ją sobie kupić. A jak ja mówię o datach to dzieci się nudzą. A ja oprowadzam bardziej pod dzieci.

Wiem po sobie. Jak już mi się czasem udało gdzieś wyjechać z dziećmi za uzbierane pieniądze to patrzyłam na nie czy im się oczy iskrzą, czy się cieszą. Bo ja cieszę się kiedy one się cieszą. Więc tutaj oprowadzałam tak, żeby dzieci wyszły zadowolone, żeby mówiły: WOW, ale tu fajnie! A dorosłych zachęcałam, żeby podeszli i zapytali się, jeśli interesują ich jakieś daty czy inne szczegóły.

Wydaje mi się, że o wiele fajniej doczytuje się daty później, kiedy zna się całą historię, tą tajemniczą otoczkę.

Właśnie. I teraz kiedy zatrudniam przewodników rozmawiam z kimś 2 minuty i już wiem czy się nadaje czy nie. Wiedzę trzeba mieć, wiadomo. Ale opowiadamy „normalnie”. Latem jest trudniej, bo jest tyle grup, że nie dajemy rady opowiadać z takim pietyzmem jakbyśmy chcieli. Lepiej przyjechać poza sezonem, który trwa od maja do sierpnia. W maju i czerwcu mamy szkoły, po 70 autokarów dziennie, więc jest młyn. Oczywiście to nas cieszy, bo mogę zatrudnić aż 100 osób latem i 42 osób zimą. To też jest dla mnie ważne. Latem wypracowujemy tyle, że zimą mogę już trzeci rok utrzymać tylu pracowników. Chciałabym zatrzymać ich wszystkich na cały rok, bo są cudni, ale nie jestem w stanie. Z punktu widzenia biznesowego powinnam kopalnię zamykać na 6 miesięcy poza sezonem, zaoszczędziłabym dużo pieniędzy, ale oni byliby bez pracy. I potem nie miałabym ich już latem, bo pojechaliby szukać pracy gdzie indziej. Z tych, których zwalniam na zimę 99% wraca potem w kwietniu. To jest dla mnie wielka radość. Po prostu na zimę szukają innego zajęcia.

Np. jeden z moich najlepszych przewodników pojechał do Anglii. Miał rodzinę, chciał się dorobić. Powiedziałam: Rozumiem, jedź. Po dwóch latach wrócił do mnie i chciał znowu pracować. Przyjęłam go, bo był naprawdę świetny. Z kolei jeden z kelnerów z restauracji przyszedł i powiedział, że chce się rozwijać i pojechał pracować do Wrocławia. Po roku wrócił mówiąc, że zarobki miał podobne, ale wyższe koszty utrzymania. Za to atmosfera pracy była bez porównania gorsza. Czuł się jak pionek, nie jak człowiek. Ja podchodzę do każdego życiowo. Znam mniej więcej sytuację rodzinną swoich pracowników, wiem kogo nie mogę zwolnić zimą. Ale dzięki temu, że wyjechał przywiózł nowe pomysły, taki powiew świeżości do naszej restauracji, nabrał ogłady. Więc ten wyjazd okazał się z korzyścią i dla niego i dla nas.

Myślę, że teraz zyskała Pani lojalnego, świadomego pracownika. „Byłem, widziałem, wybieram pracować tutaj.”

Dokładnie. Trzeba próbować, ale nie wolno palić mostów za sobą. A miałam takie sytuacje. Ktoś u mnie przezimował, a zimą praca jest tu lekka, jest jej mało. A potem przed sezonem mówił mi, że od jutra nie przychodzi, bo dostał lepszą pracę. To boli. Jeśli ktoś powie mi miesiąc przed to ja to zrozumiem. Nikogo nie chcę blokować, znajdę sobie inną osobę, ale muszę wiedzieć wcześniej. Miałam tak np. w zeszłym roku. Bardzo ważna osoba w naszym zespole zrezygnowała z dnia na dzień. Dosłownie firma uklękła wtedy na jedno kolano. Na szczęście właśnie wtedy wróciła córka. Gośka podróżowała po świecie, ratowała dzieci na Filipinach, była w Indiach, Chinach. Nie nadążałam gdzie ona jest i nie liczyłam na nią. Aż pewnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że ma już dość podróży i chce wracać. Zakochała się w chłopaku z Wałbrzycha i wrócili tu razem. To się na szczęście nałożyło w czasie, więc nie odczułam braku.

Szczęściara…Ale wróćmy chronologicznie do wydarzeń. Jak długo pracuje Pani i w sklepie i w kopalni?

Miesiąc. Ale już po pierwszym oprowadzaniu wiedziałam co wybiorę. Kocham oprowadzać ludzi, opowiadać im, pokazywać zakamarki i dzielić tym co czuję. Po tych 2 dniach pracy wiedziałam, że to jest to, że to jest moje miejsce i zaraz w poniedziałek opowiedziałam o tym szefowi i złożyłam wypowiedzenie. Szef był zły i tego samego dnia zrobił mi remanent w sklepie, który wyszedł dla mnie niekorzystnie. Były braki, ale przecież garnitur nie może zaginąć, ani nikt go ukraść nie może, bo jest duży. Musiałam zapłacić za ten brak i to pomogło mi podjąć decyzję. Gdyby mnie poprosił, to ja pewnie bym tam jeszcze została, ale byłam bardzo rozżalona. Nie byłam wtedy zbyt asertywna, długo musiałam się tego uczyć.

Przez ten miesiąc nie mogłam się doczekać kolejnych weekendów pracy w kopalni. Było nas tylko czworo: 2 przewodniczki, księgowa i prezes. To była spółka należąca w 40% do gminy i w 60% do 12 udziałowców, którzy zainwestowali w kopalnię, aby można było otworzyć trasę turystyczną. Ale zarówno inwestorzy, jak i kolejni prezesi zawsze byli z zewnątrz i nie bywali tu.

W 1997r. była powódź i z powodu paniki zasianej przez media, że tu jest zaraza i woda niezdatna do picia, turyści przestali przyjeżdżać. Ledwie się to trochę rozhulało, a tu powódź, a potem powtórka w 1998r. Udziałowcy tracili cierpliwość i chcieli dywidendy. Urzędowali we Wrocławiu i przyjeżdżali tu 2-3 razy w roku. De facto ja to wszystko prowadziłam, zajmowałam się księgowością, kadrami, oprowadzaniem, wymyślaniem nowych pamiątek. Kiedy zgłaszałam im konieczność jakiś napraw machali na to ręką i czułam, że idzie to w złym kierunku. Ówczesny burmistrz zapytał mi się wtedy czy chcę wydzierżawić tą trasę, bo wiedział, że nią żyłam. Ogłoszono przetarg i łut szczęścia, bo bym przegrała. Jedno wejście do banku uratowało mi życie. Całość dokumentacji przygotowałyśmy razem z koleżanką Beatą i miałyśmy wydzierżawić trasę razem. Wadium 10 tys. zł, roczna dzierżawa 180 tys. zł. Koleżanka miała bogatego przyjaciela, który pożyczył nam pieniądze. Dwa dni przed rozstrzygnięciem przetargu byłam przypadkowo w banku i na pożegnanie powiedziałam:

– Trzymajcie kciuki, żebyśmy wygrały ten przetarg. Wszyscy wiedzieli o co chodzi. A jedna koleżanka pracująca w tym banku pyta się:

– Ela, a Ty kiedy wpłacisz?

– Ale co?

– Jak, co? Wadium.

– Przecież Beata wpłaciła.

– Nie, Beata wpłaciła na jakąś inną firmę.

Okazało się, że miesiąc wcześniej założyła z przyjacielem firmę w innej gminie, bo tutaj bym się wszystkiego dowiedziała i wadium wpłaciła na tamtą firmę. Gdyby nie wizyta w banku poszłabym na przetarg i dowiedziała się, że jestem pominięta. Przetarg miał być za 2 dni, to była ogromna kwota a ja jej nie miałam. Powiedziałam o tym mężowi, razem zastanawialiśmy się skąd pożyczyć pieniądze i przyszedł nam do głowy dziadek, który niedawno dostał tzw. sybirackie, odszkodowanie za pobyt na Syberii. Ale dziadek mieszkał w Jeleniej Górze! Pożyczyliśmy samochód, pojechaliśmy, dziadek wypłacił nam pieniądze i następnego dnia rano pojechałam do banku wpłacić je. Do pracy poszłam normalnie i mówię do Beaty:

– Jutro mamy przetarg. Ciekawe kto będzie startował.

A Beata – No, ciekawe.

Udaje?

Tak. Nazajutrz przyszła ze swoim przyjacielem na przetarg. Ja też byłam i nie zapomnę tego momentu. Zostajemy poproszone o wadium, ona przechodzi koło mnie z dokumentem w ręku i uśmiecha się. Pada pytanie czy ktoś ma jeszcze. I wtedy odzywam się ja. Widzę jej przerażone i wściekłe oczy. Zaproponowałam dzierżawę o 1 tys. zł wyższą, na 181 tys. zł, ale to nie miało wielkiego znaczenia, bo moja firma była stąd, a tamta z innego województwa, więc podatki trafiałyby gdzie indziej.

Czyli wygrywa Pani przetarg na…

zarządzanie trasą turystyczną kopalni na 10 lat i mogę to robić tak jak chcę. Po pierwszym roku (1999r.) nie byłam w stanie uzbierać kwoty na dzierżawę i musiałam dołożyć z gospodarstwa.

A co mąż przez wszystkie te lata?

Został na gospodarstwie. Ja prowadziłam je merytorycznie i logistycznie, ale na ciągniku jeździł on i to on wykonywał ciężkie prace. Wierzył we mnie. Jak trzeba było pieniędzy to ja szłam do banku, jak przychodził do nas komornik, a bywał często, to ja z nim negocjowałam. Takie ważne decyzje spadały na mnie niestety. Mąż żył w swoim świecie, męskim, gdzie mi nie wolno było wstępować. Wychodził pod sklep, do kolegów. Takie były zwyczaje na wsi – chłopy się spotykały i piły. A ja musiałam ogarniać dzieci i całą resztę. To mi się wydawało normalne, bo wszyscy tak robili. Pod sklepem był nie tylko mój mąż, byli sąsiedzi, a nawet sołtys. Wiedziałam, że nie przyjdzie mi pomóc, że muszę poradzić sobie sama.

Wiedziałam też, że w kopalni muszę się mocno zmobilizować, żeby mieć pieniądze dla siebie. Nie sztuką było przecież pracować tylko na czynsz dzierżawny. Wymyślałam różne rzeczy nie angażujące pieniędzy, bo ich nie było. Tak powstało Muzeum Przestróg, Uwag i Apeli.

Kopalnia Złota, Złoty Stok, Muzeum
fot. Dorota Krajewska-Roszyk

Widziałam i obfotografowałam te tablice. Są niesamowite: Nie myj jaj przed skupem, Nie sikaj do zlewu, Nie rzucaj młotkiem będąc na rusztowaniu.

To był pomysł z biedy. Daliśmy ogłoszenie, że kto przyniesie jakąś tabliczkę wchodzi za darmo i w ciągu bardzo krótkiego czasu mieliśmy już muzeum. Przyniesiono mnóstwo tabliczek. A potem napisano o tym w Rzeczpospolitej, przyjechał do nas Newsweek, zaproszono nas do Programu MdM i mieliśmy dzięki temu świetną reklamę. Na koniec programu p. Mann powiedział:

– Pani Elu, ja też się przygotowałem do naszego spotkania. Nie mam wprawdzie samej tabliczki, ale zdjęcie tabliczki z basenu, na którym byłem: „Nie sikaj do basenu, szkodzisz sobie i bliźniemu”.

Informacja o tabliczkach mocno pofrunęła w świat i mieliśmy dzięki temu mnóstwo odwiedzających.

Czyli tanim sumptem, ale dobrym pomysłem można wiele osiągnąć?

Tak. Przyjeżdżali ludzie i pytali się dlaczego nie wyremontuję budynku restauracji. Ale jak się nie ma pieniędzy to nie można w jednym roku naprawić np. wszystkich dachów. Działałam na zasadzie powolnego dreptania do przodu. Dzięki muzeum zarobiłam na remont pierwszego dachu. W kolejnym roku wyremontowaliśmy właśnie dach restauracji i zrobiliśmy bar. Restauracja nie miała jeszcze okien, drzwi były wywalone. Budynek był w strasznym stanie i odnawialiśmy go po malutku. Jak się cieszyliśmy kiedy kupiliśmy pierwszy komputer!

I staraliśmy się wymyślać rzeczy niedrogie, ale przynoszące niewspółmierny wynik. Ścianka wspinaczkowa, zwiedzanie z fabułą, czyli trochę inaczej niż standardowo z przewodnikiem, wykonując pewne zadania. Co roku wprowadzaliśmy coś nowego. Np. Jeden chodnik był zalany wodą. Zaczęło się od dwuosobowego dmuchanego pontonu, na który mogliśmy sprzedać 2 bilety. Ale ponieważ ze ścian wystają różne ostre rzeczy to ponton pękał, ludzie wpadali do lodowatej wody i wracali pieszo w wodzie ciągnąc go za sobą. Wiedzieliśmy, że musimy go zmienić. Na złomie kupiłam łódkę za 600 zł. Ja cię, 600 zł! Miałam nadzieję, że to się zwróci. Pomalowaliśmy ją pięknie i mogło już pływać 5 osób. Potem okazało się, że na ten spływ jest duże zainteresowanie i zamówiliśmy już specjalną płaskodenną łódkę na 16 osób. Czyli rozwój metodą ewolucji. Ja podziwiam, tu niedaleko są parki tematyczne w Krasiejowie, czy Bałtowie. Pojechałam do Bałtowa przed budową, a potem po roku wszystko stało już gotowe, cudne budynki, roślinność, dinozaury. Jak to fajnie. Ale potem pomyślałam, że my to tworzymy sami i cieszymy się z każdego kroku całą załogą. Na biznes są dwie metody: albo ktoś ma pieniądze i tworzy coś w ciągu jednego roku, a my to robimy 20 lat i cieszymy się przez 20 lat. Że znowu zrobiliśmy coś nowego i zaskoczymy turystów.

A kiedy kupuje Pani kopalnię?

Płacąc dzierżawę oddawałam 75-80% swojego obrotu, więc zostawało mi naprawdę mało. Robiłam niezbędne remonty, ale nie mogłam robić inwestycji. To spółka miała dbać o bezpieczeństwo chodników, ale robili to niechętnie. Marzyłam o tym, żeby mieć choć 2% udziałów i móc usiąść z nimi przy stole i powiedzieć:

– Słuchajcie, tam grozi zawalenie, są turyści, musimy to naprawić. Oni na Walnych Zgromadzeniach decydowali czy wypłacać dywidendę czy inwestować i jak nikt nie mówił inwestować to wiadomo, że się pieniądze rozchodziły na dywidendy. Aż pewnego razu znalazł się udziałowiec, który miał problemy finansowe i zwrócił się do mnie czy nie chcę kupić jego udziałów.

– Chcę, natychmiast chcę!

Kupiłam od niego moje pierwsze 12% (z tych 60%), a później nastąpiła lawina. Pozostali też powiedzieli, że chcą sprzedać swoje udziały, bo tu jest marny biznes i chcieli zainwestować w Kopalni Uranu przy Jaskini Niedźwiedziej, bo tam to dopiero spodziewali się zysków. Oczywiście chciałam kupić te udziały, ale potrzebowałam 600 tys. zł. Chodziłam po bankach chcąc dać w zastaw kopalnię i moje gospodarstwo. W końcu trafiłam na młodego, fajnego dyrektora w jednym z banków, opowiedziałam mu ile mam pomysłów, że ta kopalnia to skarb, że będzie przynosić wystarczające dochody na spłatę kredytu i on powiedział, że chce tu przyjechać i zobaczyć. Oprowadziłam go po tych ruinach, nie było wszystkich dachów.

To był prawdziwy bankowiec. Bo jak ma bank pożyczyć pieniądze tylko na liczby w sprawozdaniach finansowych czy prognozach? Tam można pokazać wszystko. A w ogóle pieniądze pożycza się człowiekowi, który albo jest rozsądny i zrobi wszystko, aby je zwrócić, albo nie. Przez lata byłam bankowcem, wiem co mówię.

Całe szczęście, że trafiłam na niego. Opowiedziałam mu o swoich pomysłach, miałam już wszystko ułożone w głowie. I on się zgodził. To był 2001r. Wzięłam kredyt na relatywnie krótko, bo na 5 lat. Chciałam jak najszybciej go spłacić, więc przez te 5 lat najważniejszy był ZUS, US, pracownicy i kredyt. Jak coś zostało to dobrze, a jak nie to przynajmniej wiedziałam, że mam opłacone wszystkie te obowiązkowe obciążenia.

Właścicieli spłaciłam i stałam się większościowym udziałowcem kopalni mając 65%. Jednocześnie obowiązywała umowa dzierżawy, więc płaciłam z jej tytułu sama sobie, a potem pieniądze z powrotem inwestowałam w kopalnię. Później wybrano nowego burmistrza, któremu nie podobał się ten układ. Zażądał ode mnie oddania udziałów gminie. – Ale ja je kupiłam i nie oddam, powiedziałam.

– Zrobię Panią prezesem, nęcił.

– Nie potrzebuję być żadnym prezesem, ja jestem teraz sama sobie prezesem.

I zaczęły się z nim problemy. Męczył mnie przez 12 lat.

Będąc współwłaścicielem kopalni wzięłam się za bezpieczeństwo. Wyremontowałam chodniki, wymieniłam obudowy. Cokolwiek zarobię, inwestuję dalej w kopalnię i atrakcje wokół niej, np. park techniki, escape rooms, mam pomysł na sztolnię gdzie bije woda mineralna i ciągle jest coś. Chcę wykupić wszystkie udziały od gminy.

Chce Pani sprzedawać wodę z tej sztolni?

Myślę, że tak. To super temat. Realizuję jeden pomysł i pojawia mi się następny.

Kolejne miejsca pracy i dodatkowe pieniądze dla kopalni i dla gminy? Jest piwo, teraz będzie woda.

Tak. Chcę zająć się tą sztolnią, odwodnić ją, zabezpieczyć. Jest śliczna! O źródle wiem z niemieckich dokumentów, wodę trzeba zbadać od nowa, bo sztolnia była zasypana przez 100 lat. Nikt o niej nie wiedział. Odkryliśmy ją przypadkowo. Wyszperałam w archiwum, że ta woda była o wiele lepsza niż w okolicznych uzdrowiskach.

A jak sobie Pani radziła z trudnymi ludźmi, z tym burmistrzem?

Najczęściej złość wyzwala złość. Już dawno temu zdałam sobie sprawę, że w takich sytuacjach nie można reagować złością, bo nic z tego dobrego nie wyjdzie. Wydaje mi się, że najgorsze dla osoby reagującej złością jest to, że druga strona nadal się uśmiecha. Mówi: Dobrze, przyjmuję to, nie zgadzam się, ale proponuję to i to. To banalne, ale po prostu bycie dobrym. Nikt mnie nie zmusi do podłego czynu. Pisano na mnie donosy do urzędów, zarówno anonimowe, jak i podpisane imiennie. Mogłam przecież zrobić to samo, ale brzydzę się czymś takim i nigdy tego nie zrobiłam. Sprawiedliwość i tak i tak wypłynie. Przyjmowałam to jakoś. Oczywiście wściekałam się, czasem ogarniała mnie bezradność, płakałam. Był taki moment kiedy kazano mi zdemontować park techniki na dwa miesiące przed otwarciem, bo nadzór budowlany dostał donos, znalazł jakąś nieprawidłowość i musiał ją sprawdzić.

Zrobiła to Pani?

Musiałam. Wynajęłam dwa olbrzymie bardzo drogie dźwigi, wyrywaliśmy umocowania i przenosiliśmy całą prawie gotową wioskę na drugi plac. Musiałam uzupełnić dokumenty i po roku budynki mogły wrócić na swoje miejsce. To bolało, również finansowo. Otwarcie wioski opóźniło się przez to o cały rok. Niestety na głupotę ludzką nie ma rady. Trzeba zacisnąć piąstki i iść do przodu. Nie pojechałam wtedy na urlop, odmówiłam sobie jeszcze innych rzeczy.

Mieszkańcy Złotego Stoku podchodzili do mnie na początku z rezerwą. Ma kopalnię złota, nie płaci podatków, jak głosił burmistrz. Postrzegana byłam jako taka cwaniura, która dorabia się na ich plecach, bo to przecież ich kopalnia. Długo taki wizerunek funkcjonował. Pomagałam gdzie mogłam, np. w szkołach, przedszkolach, klubach, czasem coś sponsorowałam, ale się tym nie chwaliłam. To pozostawało między mną a daną instytucją. Niektórzy wiedzieli, że można do mnie przyjść, że jak tylko mogę to pomogę, że domy dziecka mają u mnie zawsze wstęp wolny, ale generalnie opinia była taka, że Szumska dorobiła się na krwawicy miasta. Wiedziałam, że muszę zrobić coś takiego co ich przekona do mnie, coś dobrego. I mój serdeczny przyjaciel Piotrek wpadł na pomysł zrobienia Izby Pamięci.

– Niech oni zobaczą, że Ty żyjesz tym miastem, że pamiątki, które zbierasz są tu gloryfikowane, pięknie ułożone w gabloteczkach.

I tak zaczęłam robić Izbę Pamięci. Mieszkańcy pytali się po ile wejście, a ja mówiłam, że dla nich za darmo, bo przecież pomagają mi tą Izbę stworzyć, wpuszczają na swoje strychy. Chodziłam po strychach ludzi i pozwalali mi zabierać różne pamiątki.

Jak, osobiście?

Tak. Ile ja rzeczy tam znalazłam! Niewiarygodne, że tyle lat po wojnie znalazłam stare gazety, zdjęcia, piękne poniemieckie biurko, różności. Niesamowita przygoda. Wszystkie pamiątki są podpisane imiennie kto jest darczyńcą. Ludzie zaczęli przychodzić, a ja siadałam z nimi i opowiadałam. To był przełom. Przedtem przez 20 lat organizowałam Barbórkę ze Mszą Świętą w podziemiach kopalni i poczęstunkiem w restauracji, ale to było tylko jeden raz w roku. Z resztą jednego roku byłam tak zdołowana dokuczaniem burmistrza, że nie miałam siły na Barbórkę i jej nie zrobiłam. Ludzie się do niej przyzwyczaili i przychodzili pytać dlaczego jej nie będzie. Jak się dowiedzieli to coraz bardziej zaczęli brać moją stronę. Zaakceptowali mnie, a nawet proponowali, abym kandydowała na burmistrza w kolejnych wyborach. Mówili: Pani potrafi coś zrobić, jak Pani bierze coś w swoje ręce to to ożywa.

Ale wolała Pani kopalnię…

Polityk ze mnie żaden. Ktoś na niego pluje, a on mówi, że deszcz pada. Mieszkam w Złotym Stoku dopiero od 2007r., tu na górze, nad Izbą Pamięci (przyp. tuż przy wejściu do kopalni). Uwielbiam jak Ci ludzie zapraszają mnie na swoje strychy i do piwnic. Czasem idą ze mną i też patrzą, a czasem nie. Potem znoszę skarby i pytam się czy mogę zabrać, czy mam zapłacić. Ostatnio na 12 takich spontanicznych odwiedzin do 11 domów mnie wpuszczono. Kiedy idę przez miasto jestem już postrzegana jako ta zakręcona pozytywnie i ludzie traktują mnie życzliwie. Kiedyś jedna starsza Pani woła do mnie:

– Pani Szumska!

– Co się stało?

– Pani jeszcze u mnie na strychu nie była!

– Będę.

– Bo ja już posprzątałam i czekam (śmiech).

Jak dodawała sobie Pani energii jak było ciężko?

Znowu ludzie. Przychodzili do mnie, pocieszali mnie. I robienie dobrych rzeczy, ale nie na pokaz, tylko zgodnie ze sobą. Mama mnie tego nauczyła.

Co jeszcze oprócz kopalni, eksplorowania i szperania Pani lubi?

Uwielbiam też podróżować. Staram się wyjeżdżać dwa razy w roku przed i po sezonie, kiedy nie ma tu dużo ludzi. Zwiedzam świat i podglądam. To jest takie moje zboczenie zawodowe. Jak widzę jakąś atrakcję turystyczną to oglądam ją i wprowadzam potem u nas.

Co takiego przywiozła Pani z podróży co powstało tutaj?

W parku techniki mamy labirynt strachu, który zaczyna się od takiej tulei, która się kręci i turysta przechodząc przez mostek w tej tulei ma wrażenie, że kręci się most. Błędnik wariuje. Widziałam to w Rumunii przy zamku Drakuli. Obejrzałam, obfotografowałam, poprosiłam właściciela o pokazanie jak to działa od kuchni i zbudowałam dokładnie takie samo. Z resztą labirynt strachu jest bardzo podobny do tego w Rumunii. Inne drobne rzeczy jak ławki, czy takie specjalne ładne tablice informacyjne też. Jak już ktoś to wymyślił to ja nie wyważam otwartych drzwi i zwyczajnie powielam.

Jak reaguje Pani rodzina na te pomysły, na dość nietypowy sposób na życie?

Nie jestem typową mamą. Ale pewnie trzeba by zapytać dzieci. Gośka jest szaloną podróżniczką jak ja. Marta jest poukładana, ma dwójkę dzieci. Kiedy odeszłam od męża zamieszkałam tu z dziećmi w pomieszczeniach na górze, które wyremontowałam. Jeszcze jak przyjeżdżałam do pracy dzieci uwielbiały to miejsce. Gośka z kuzynem Grześkiem wymyśli np. postać gnoma. Wycięła w worku jutowym dziurę na ręce i głowę i przewiązała się paskiem. Idę kiedyś z grupą i słyszę nagle „pi, pi, pi”. Wszyscy byli zdziwieni, ja też. A potem pojawiały się i znikały małe postaci w jutowych workach. Okazało się, że to Gośka i Grzesiu biegali po chodnikach i wydawali te dźwięki. Musiałam naprędce wymyślić legendę, że w naszej kopalni mieszkają gnomy. Historia okazała się hitem, więc wiedziałam, że muszę zatrudnić gnoma na stałe.

W Złotym Stoku mieszkał Pan Gienek, dziś już świętej pamięci, który był karłem. Miał garb i mówił samogłoskami. Wymarzona postać. Więc poszłam do niego do domu, tam było tak biednie, że żal ściskał i mówię mu, że szukam do pracy w kopalni gnoma. Nic nie będzie musiał robić, uszyję mu tylko specjalny kubraczek i ma sobie chodzić po kopalni, a ja będę turystom opowiadała, że to gnom. Patrzył i patrzył na mnie. Myślałam, że nic nie rozumie, a on nagle mówi: „A a ile?”. Panie Gienku, dogadamy się. I przyjęłam go do pracy. Był cudownym, wiarygodnym gnomem. Poznał świetnie kopalnię i kiedy dzieciaki goniły go to bez problemu potrafił się schować. Gasił lampkę i znikał w czeluściach.

Nie zapomnę jak oprowadzałam kiedyś studentów ze zblazowanym profesorem. Mówił, że jeździ po całej Europie i przyjechał z postawą „no co nam Pani tu pokaże ciekawego”. Mówię, że mam rudę arsenową. Phii, widzieliśmy w Szwecji. Żyłę złota. Widzieliśmy gdzieś tam. Gniazdo gnomów. Tak patrzy na mnie… Co? No gnomy mamy. Jakie gnomy? Gnoma, gnomicę i małe, tylko jest nieoswojone. Idziemy dalej, stajemy przy mapie kopalni już wewnątrz i przybiega do mnie Gienek i krzyczy na mnie, bo skończyła mu się nafta do lampki. Obiecałam, że będę mu ją zawsze dawać, a tego dnia zapomniałam. I krzyczy na mnie strasznie po swojemu. A ja na to: Jak skończę to Panu dam. Profesor stał jak wryty i pyta się kto to. To właśnie ten gnom. Co on chciał? No nafty nie miał w lampce. On był absolutnie wymarzony do tej roli, z tym garbem, nie trzeba było żadnej charakteryzacji. Jeden ze studentów pyta się co oni jedzą. Odpowiadam, że gruszki. Tak mi strzeliło do głowy. Że podejrzałam ich kiedyś w nocy i jedzą gruszki. Profesor był osłupiały i całkiem serio powiedział, że tyle podróżuje, ale jeszcze takiego miejsca nie widział. Na koniec dnia przychodzi do mnie przewodniczka i mówi, że znalazła cały worek gruszek przy wejściu do kopalni. Studenci pojechali po nie i przywieźli je gnomom 🙂 I tak dzięki Gosi postać gnoma jest do dzisiaj jedną z naszych atrakcji.

Ale co Pani dzieci mówiły jak rozważała Pani kupno kopalni?

Gosia mi to niedawno powiedziała. One były małe. Kiedy wpadłam do domu i krzyknęłam, że kupiliśmy kopalnię, że zastawiłam wszystko: dom, samochód, wszystko co było cenne to ona nie rozumiała co to znaczy i poszła do pokoju płakać. Bała się, że coś straci, że to jest niebezpieczne. Ale szybko zmieniło się to, bo jak ja je zabierałam to zawsze w atmosferze czegoś nowego do odkrycia, przygody i przyjazd tu zawsze kojarzył im się z zabawą. Brałam je na dzikie wyprawy, poznawałam teren z nimi. Starałam się im przekazać moją miłość do podziemi i to się udało.

Marta pomaga mi od zawsze. Mogę już wyjechać i zostawić kopalnię na miesiąc. Teraz ma małą Janeczkę, więc trochę się wycofała, bo rodzina jest dla niej najważniejsza. Fajnie. Ma tu swoją firmę i pomaga mi w prowadzeniu baru, restauracji, ma swój paintball i inne atrakcje. I wróciła Gośka. Na Filipiny pojechała jako wolontariuszka odbudowywać domy po huraganie Jolanda. Za dnia wszyscy dorośli byli zajęci budowaniem, ale dzieci błąkały się. Ona gdziekolwiek jedzie bierze ze sobą pacynki. Któregoś razu postawiła tekturę i coś zaczęła pokazywać szóstce dzieci. Po dłuższej chwili kiedy wyjrzała z za tektury była już setka dzieci. One nie znały teatru, telewizji, nie miały tam takich atrakcji, więc te kukiełki okazały się strzałem w dziesiątkę. Z traumatycznych przeżyć można dzieci wyciągać również tak, nie tylko odbudowując im domy. Byłam z niej bardzo dumna.

Pojechała również na Syberię śladami moich teściów. Taka niesamowita historia miłosna dziadków. Dziadek został skazany do Irkucka na więzienie i miał tam zostać stracony. Babcia wzięła dzieci i po kilku latach dotarła tam. Zamieszkała blisko więzienia. Gośka wzięła plecak i pojechała sama jej śladami, nie znając rosyjskiego. Babcia jej opisała, że ma jechać 2 tygodnie pociągiem, a potem 2 dni końmi i tyle Gosia wiedziała. Ale udało jej się dotrzeć do przyjaciółki Babci. Babcia mieszkała u rosyjskiej rodziny i tam była kobieta, która miała dziecko w podobnym wieku i męża gdzieś na zsyłce, więc zaprzyjaźniły się. Babcia do Polski wróciła 60 lat temu i odtąd się nie widziały. Gosia znalazła ten dom, otworzyła jej staruszka, przedstawiła się, że jest wnuczką Janki, a staruszka przywitała ją jakby pożegnała się z Janką wczoraj. Zachadi, zachadi. Postawiła wódkę, boczek. Gosia mówi, że jest wegetarianką i nie je mięsa, a staruszka na to, że to jest nasze, wegetariańskie. Chyba pomyliło jej się z naturalne. I Gosia jadła ten „wegetariański” boczek (śmiech). Zadzwoniła zaraz do Babci, kobiety pogadały sobie, były łzy. Były potem w kontakcie ze sobą przez pół roku, a potem Szura zmarła. Babcia kazała kupić wieniec i mówi do Gosi, żeby pojechała na pogrzeb. Gosia pojechała po raz drugi, a potem napisała książkę o podróży Babci do Irkucka za mężem i swojej, jak podążała śladami Babci. Taka właśnie jest. Ale jak poznała chłopaka to się ustatkowała i powiedziała, że już nie chce tyle jeździć.

Trafił nam się zupełnie nieoczekiwanie pensjonat. Znowu pojawiło się coś dobrego w moim życiu w odpowiednim czasie. Nie zabiegałam o to. Przyszedł człowiek i powiedział, że chce mi sprzedać pensjonat, ale ja nie miałam pieniędzy. Pensjonat był położony w lesie, otoczony cudnym drzewostanem. Cisza, spokój, ostoja niewiarygodna. Właściciel mieszkał w Warszawie a tutaj miał pracownika, który zarządzał „od … do…”. Budynek był najczęściej zamknięty, pomalowany tak sobie, dach dziurawy, przeciekający, w środku czuło się wilgoć. Coraz mniej było imprez, powoli umierał. Kiedy weszła tam Gośka powiedziała, że śmierdzi. Więc wywietrzyłyśmy go, wyrzuciłyśmy stare zawilgocone materace, które od lat zalegały w piwnicy i to z niej wydobywał się ten zapach. Posprzątałyśmy, pomalowałyśmy na czysto, wstawiłyśmy kwiaty do okien i to wystarczyło, żeby ludzie z ciekawości zaczęli znowu przychodzić. Gośka uśmiechała się w progu i zagadywała:

– Mamy dzisiaj pyszne ciasto, może byście Państwo weszli na dobrą herbatę? Działa pozytywnie na … i coś wymyślała.

Kto nie wejdzie? Na herbatę każdego stać.

Na początku ludzie przechodzili obok, chcieli wejść, ale jednak wstydzili się. Otwarliśmy więc szeroko furtkę i daliśmy potykacz na środku drogi z napisem: Zapraszamy na herbatkę, mamy pyszne ciastko. No i tak to się zaczęło.

Ale jak go Pani kupiła?

Na początku cena była kosmiczna – 4 mln zł, więc w ogóle nie myślałam o tym. Ale jak coś ma być moje to będzie. Właściciel nie znalazł kupca i po dwóch latach przyszedł do mnie mówiąc, że chciałby przekazać pensjonat w dobre ręce. Był z budynkiem związany emocjonalnie, tam brał ślub, tam chrzcił swoje dzieci. Mógłby to sprzedać znowu komuś z Warszawy kto przyjeżdżałby na trochę i budynek stałby w większości pusty i niszczał. A na przykładzie tego co widzi, że dbam o wszystko, podchodzę do rzeczy z pietyzmem, chciałby, żeby to było w moich rękach. Ale ja, mówię, nie mam takich pieniędzy. Powiedział, że proponuje mi mniejszą kwotę i spłatę w ratach przez pięć lat bez odsetek i tak, że udźwignę nawet bez kredytu. Poszedł mi bardzo na rękę i rzeczywiście jestem w stanie w sezonie wpłacić mu kwotę, która jest wymagana. Ta okazja przyszła w dobrym czasie dla nas. I Gośka ten pensjonat prowadzi.

To jest taki temat, który pojawia się coraz częściej. Rodzice tworzą firmę, dzieci nie chcą się nią zajmować i ludzie szukają kogoś kto przejmie ich biznes, ale chcą, aby przeszedł w dobre ręce. Kto ich pracę, spuściznę całego życia poprowadzi z sercem.

Rzeczywiście byłoby mi bardzo smutno gdyby żadne z moich dzieci nie chciało przejąć kopalni. Tyle pracy!

Ale jest szansa, że przejmą?

Tak, wszystkie. Generalnie słuchamy się i wspólnie decydujemy już teraz.

A jak się mieszka w pracy?

Dobrze. To jest o tyle fajne, że ruch zaczyna się o 9.00 a kończy o 18.00, więc nie jest źle. Po 18.00 siadam sobie pod parasolem, o tam, w tym pięknym miejscu. Strumyk szumi, jest cudnie. Plusy są takie, że nie wychodząc rano z domu przez 7 okien widzę całą kopalnię. Robię coś, np. pranie, układam rzeczy, chodzę w kapciach. Podchodzę do okna i widzę czy kasa jest otwarta, czy jest dużo ludzi, wyczuwam czy już trzeba zejść, czy nie. Oczywiście w trakcie dnia nie ma spokoju, bo cały czas ktoś przychodzi. Jest „Pani Elu” i „Pani Elu”. Dzisiaj moja praca polega na koordynowaniu kopalni, już nie zajmuję się np. menu. Mój kucharz Janusz jest w tym rewelacyjny. Przy zakupie pamiątek pracują te same osoby od lat, więc już wszystko jest dopracowane. Ja koordynuję, inwestuję, wymyślam nowe rzeczy. Ale czasem przychodzi ktoś i trzeba z nim usiąść. To jest teraz najczęściej moja praca. Przyjeżdżają tu różne osoby, mają różne pomysły. Może czasem coś razem zrobimy?

Pracuje Pani 7 dni w tygodniu?

Nie jest to męczące? Tak, 7 dni w tygodniu. Dlatego wyjeżdżam. Np. na tydzień na nurkowanie i wtedy wyłączam telefon, albo na narty z moimi dziećmi. Teraz staram się spędzać z nimi więcej czasu, bo jak popatrzę wstecz to była tylko praca, praca i praca. Moje relacje z dziewczynami są bardziej koleżeńskie. Tak mi nawet niedawno powiedziała Gośka. Lubimy wieczory kiedy siadamy sobie, pijemy drinka i palimy papierosa. Gośka nauczyła się przy mnie palić i opowiadamy sobie co było w ciągu dnia. One wiedzą, że jestem pochłonięta kopalnią, ale gdyby coś się stało to zostawię wszystko i pojadę dla nich na koniec świata. Nigdy ich nie zawiodłam w takich ważnych sytuacjach. Oni są dla mnie najważniejsi. Teraz chcę poświęcić im więcej czasu, jako mama i babcia. Marcyśka, wnuczka jest we mnie zakochana, bo bawię się z nią w poszukiwanie skarbów. Czołgamy się pod łóżko i szukamy skarbów. Wprowadziłam też taką zasadę, że jeździmy razem na wakacje. Raz jadę z Martą i jej maluchami, a potem z Gośką, Jackiem i ich partnerami, czyli z „dużymi dziećmi”.

Elżbieta Szumska Kopalnia Złota Złoty Stok
fot. arch. Elżbieta Szumska

A sama Pani wyjeżdża?

Teraz byłam z kolegą na nurkowaniu, po raz pierwszy bez dzieci. I nareszcie odpoczęłam (śmiech).

Co jeszcze jest odskocznią od pracy?

Łażenia po strychach, po górach, szukanie skarbów.

Ale będąc tu czuje Pani, że jest w pracy?

Nie.

Czyli jest Pani tą szczęściarą, która łączy pasję z pracą?

Jak się budzę rano to cieszę się na myśl o zejściu na dół do biura, bo wiem że czeka tam na mnie coś do zrobienia. Albo polecę do Izby Pamięci zobaczyć co nowego Marcin opisał z pamiątek. Czasem znajdujemy jakiś dynks. Nie wiadomo co to jest i szukamy zapamiętale, co by to mogło być. Np. po długich poszukiwaniach okazało się u profesora we Wrocławiu, że znaleźliśmy dwa średniowieczne krany, które są bardzo cenne. Dotarcie do takich informacji wymaga czasu i poszukiwań. Codziennie jest coś ciekawego i zaczynam dzień właśnie z taką ciekawością.

To ile godzin dziennie Pani pracuje?

Nie można tego określić. Od czasu kiedy poznałam takiego Piotrka, 33-letniego chłopaka, pasjonata Złotego Stoku, znalazłam w nim bratnią duszę. Zawsze takiej osoby szukałam, żeby ktoś razem ze mną dzielił tą pasję. Nie umiem cieszyć się sama. Z Piotrkiem wydaliśmy album o Złotym Stoku. Mogłabym o tym opowiadać godzinami, włożyliśmy w to mnóstwo czasu i serca. Jeździłam po różnych archiwach w Polsce, Niemczech, Czechach, po muzeach.

Znalazłam przepiękne muzeum Złotego Stoku w Niemczech, które założyli mieszkańcy tam przesiedleni. Zaprzyjaźniłam się z dyrektorem, Josefem Bognerem. Jak otwierałam Izbę to zaprosiłam go na otwarcie, ale on powiedział, że to za daleko i nie da rady przyjechać. Wsiadłam więc w samochód, przejechałam w nocy 800 km, przywiozłam go tutaj, gościł u mnie 2 dni, a potem odwiozłam z powrotem. On był w szoku, że ktoś poświęcił swój czas i zrobił coś takiego. Mam w nim wielkiego przyjaciela. Jeśli ma jakieś podwójne pamiątki to mi je daje. Ja też tak robię. Uwielbia porcelanę, więc dałam mu taki cenny różowy talerzyk z porcelany złotostockiej w podziękowaniu za prezenty od niego. Był bardzo wzruszony. Powiedział, że pierwszy raz dostał coś cennego z Polski, bo dotąd, jak współpracował z polskimi muzeami to one chciały tylko dostawać.

Teraz z Piotrkiem piszemy drugą książkę o rodzinie Guttlerów. To byli tacy potentaci tutaj, niesamowici ludzie. Oprócz prowadzenia swojego biznesu rozwijali miasto, bardzo dbali o nie, budowali szpitale. Znalazłam zdjęcie – skarb, na którym Wilhelm Guttler jest z synami i dzięki temu dowiedzieliśmy się, że w ogóle miał synów. Dotarliśmy do żony jednego z nich i mamy kontakt z nią oraz z bratanicą, Barbarą Guttler. Wgryzanie się w tamte lata jest niewiarygodne. *książka jest już wydana.

Co by Pani poradziła młodym ludziom, którzy szukają swojej ścieżki zawodowej?

Teraz jest zupełnie inaczej niż za moich czasów. Europa jest otwarta. Każde marzenie można zrealizować. Ale nie ma recepty na życie. Nie da się napisać: postępuj tak i tak i będzie dobrze. Wiem jedno: jeżeli ktoś ma marzenia to pod żadnym pozorem nie wolno z nich rezygnować. One się ziszczają. Moje wszystkie się spełniły. Nie od razu. To nie jest tak, że wczoraj pomyślałam o czymś, a jutro się spełnia. Ale kiedy się marzy, podświadomie dąży się w tym kierunku, żeby to się kiedyś ziściło. Mam trójkę dzieci. Dzisiaj jest mi łatwiej niż wtedy na gospodarce, kiedy nie mogłam zorganizować świąt dla rodziny i było mi z tego powodu strasznie smutno. Jest łatwiej kiedy jest swoboda finansowa.

Każde z moich dzieciaków wybierało swoją drogę życiową tak jak chce. Gośka podróżniczka. Ludzie mówili: czy Ty się nie boisz puszczać jej tak samej? Pewnie, że trochę się bałam, ale wyjeżdżała, a potem przyjeżdżała. Właściwie bardziej jej kibicowałam, niż się bałam. Trzeba myśleć pozytywnie. O Jacka ludzie pytają czy pójdzie na studia i przejmie firmę. Nie wiem czy pójdzie na studia. Bardzo lubi gotować, a my mamy dwie kuchnie. Dobrze by było gdyby jedną z nich poprowadził. Chodzi do szkoły gastronomicznej, bawi go jak gotuje, lubi gotować ze mną. Pamiętam jak mama próbowała mnie odciągnąć od tej weterynarii. To nie ma sensu. Jak ktoś ma coś w głowie nie przekona się go. Gośka skończyła studia teatralne. Nie pracuje teraz w zawodzie, prowadzi pensjonat, ale umiejętności aktorskie przydają jej się w pracy z ludźmi. Poza tym organizuje tam koncerty, wieczorki poetyckie, coś czego nigdy nie było w Złotym Stoku. Nauczyliśmy ludzi, że to co się dzieje w pensjonacie jest na poziomie i chętnie przychodzą.

Po chwili namysłu Pani Elżbieta dodaje:

Dobrze jest wykonywać to co się lubi. Ja wiem, że nie zawsze się da, ale kto może niech próbuje. Nie wolno bać się zmian. Strach jest złym doradcą. Wiem, że ludzie boją się zmian, na przykład zmiany partnera. Ja tak miałam. Mój mąż jest alkoholikiem i nic nie dało moje 23 lata poświęcania się dla niego. Ciągnął mnie w dół. Poległabym razem z nim na tej gospodarce i w tej biedzie. Musiałam oderwać się od niego. Musiałam sama zacząć żyć z dziećmi, dla nich. Ale obawiałam się jak to będzie, jak to rodzina przyjmie, bo jestem z tego pokolenia, w którym rozwód nie jest normą. Jak powiedzieć rodzicom, praktykującym katolikom? Chociaż oni wiedzieli, bo przecież przyjeżdżali do mnie. To jest straszna choroba i bardzo ubolewam, że jest na nią chory. Jest dobry, wrażliwy, ale bardzo chory. I bycie nawet aniołem nie pomoże jemu. Nawet jakby wszystko było ugotowane, posprzątane, kury nakarmione, krowy wydojone, gospodarstwo zorganizowane a on przyjdzie na gotowe to nie przestanie pić. Choroba jest tak okrutna, że ciągnie w dół. Więc musiałam podjąć tą decyzję.

Skąd znalazła Pani siłę na to?

Poznałam człowieka, który przeprowadził mnie przez tą burzę. Wziął mnie za rękę i trzymał za nią przez cały rozwód. Mówił, że nie wolno się bać. Miałam ponad 40 lat i wydawało mi się, że czas miłości i spotykania się już minął, że to się zdarza młodym.

A zdarza się też po czterdziestce?

Tak. Ja byłam najbardziej zakochana po czterdziestce. W 44 roku życia poznałam najcudowniejszą osobę na świecie i jakby wróciły kolory tęczy. Wtedy jest łatwiej odejść. Pomagam jednak mężowi, utrzymuję dobre kontakty. Wczoraj byłam u niego na urodzinach, patrzyłam na ten dom, w którym spędziłam 23 lata…

Więc nie wolno się bać. Można ułożyć sobie życie. Nie wiadomo co cię spotka na zakrętach. Może to być coś złego, ale może to być coś cudnego. Jeśli małżeństwo można uratować to jestem całym sercem za tym, żeby rozmawiać, ratować, walczyć. Ale jak jest przypadek beznadziejny, tak jak u mnie, to trzeba spakować się, zostawić wszystko, zamknąć drzwi i zacząć od nowa.

A co by powiedziała Pani ludziom właśnie koło czterdziestki, którzy albo stracili pracę, albo zwiędli w dotychczasowej?

Niech żywi nie tracą nadziei. Co ciekawego mnie dzisiaj spotka? Tak wchodziłam w dzień i tak polecam. Mówią, że jest w Polsce bezrobocie. Nie ma. Jak ktoś się stara to znajdzie, tylko trzeba się angażować, robić coś całym sercem. Bo jeśli nie to szkoda twojego czasu i pracodawcy. Ja jakoś zawsze umiałam sobie poradzić. Może dlatego, że mama mnie do harcerstwa dała. Uczyliśmy się tam sami budować szałas w lesie, rozpalić w piecu, rozpalić ognisko. Dla mnie jest normą, że to umiem. Zaradność pomaga potem w ogólnym funkcjonowaniu. Długo nie miałam mebli, bo nie było mnie na nie stać. Ale w sklepie na tym stoisku obuwniczym miałam dużo pudełek. Skleiłam je taśmą, zrobiłam sobie szufladki i byłam szczęśliwa. Znajomi nie mogli się nadziwić.

Czy zebranie takich historii jak ta w książkę ma sens?

Pewnie. Ja się wzoruję na Pollyannie, a to jest postać fikcyjna. Tutaj będą prawdziwe historie. Można podjechać, zobaczyć te osoby. Pamiętam, że kiedyś napisałam taki osobisty artykuł o mojej tragedii. To było zaraz po rozwodzie, mocno przeżywałam ten krok, wyprowadzka z trójką dzieci. Na początku mieszkaliśmy tu w hotelu na dole gdzie teraz jest świetlica. Teraz jakby to opisać to konkluzja jest taka, że można 🙂 Że wszystko jest do zniesienia. Po tym artykule miałam mnóstwo telefonów. Pamiętam zadzwoniła do mnie kobieta z Poznania i ze łzami mówiła:

– Jak ja Pani dziękuję za ten artykuł. Pani mi dała wiarę w to, że mogę zmienić coś w swoim życiu.

Nie zdawałam sobie sprawy, że mogę być dla kogoś przykładem. Napisałam po prostu to co mi leżało na sercu. Wiedziałam, że albo pójdę na dno z chorym człowiekiem, albo coś zrobię ze swoim życiem.

To jest bardzo ważne, aby pokazać ludziom siłę i odwagę, bo nie wszyscy ją mają i nie wszyscy mają bliskich, którzy ich wesprą. A taka historia, takie prawdziwe świadectwo pokazuje, że można 🙂 I to ludziom dużo daje.

Ale podobno ludzie w Polsce nie czytają?

Już czytają. Gośki książka „Zielona sukienka, Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii”, była wydana nakładem 10 tys. egzemplarzy. Wszystko się sprzedało, już był dodruk 2 tys. egzemplarzy. *jeśli chcecie poczytać o niesamowitej córce niesamowitej matki to polecam wywiad, który znajdziecie tutaj: http://www.piszemyplus.pl/czytaj.php?s=zielona-sukienka-babci. Zakochałam się w niej kiedy przeczytałam: „Tłumaczę im (przyp. młodym), że dziadkowie mają lepsze historie na koncie, niż te z filmów Tarantino czy Almodovara, bo przecież te historie wojenne są mocne, wzruszające, czasem – paradoksalnie – śmieszne.” No cóż, ja też opowiadam historie innych ludzi, bo są mocne i prawdziwe. Możesz oglądać Almodovara, albo przeczytać prawdziwą historię kogoś kto mieszka całkiem nie tak daleko od Ciebie. Oczywiście możesz zrobić i jedno i drugie 🙂

Dziękuję bardzo za rozmowę. Nie mogę się doczekać kiedy znowu tu przyjadę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.