WYWIAD: Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Follow my blog with Bloglovin

grzegorz nawrot ogrod kwiaty
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Stary dom z wiśniowej cegły, wejście przez małą werandę, wokół piękny ogród. Jak w Anglii. Spotykam szczęśliwe, uśmiechnięte małżeństwo. Żyją spokojnie i dobrze. Nie zawsze tak było. O Grzegorzu Nawrocie dowiedziałam się od jego córki. Kiedy opowiedziałam młodej dziewczynie, że piszę o ludziach, którzy mocno zmienili swoją karierę, powiedziała – To mój Tata! Wsiadłam w samochód i pojechałam na lubuską wieś na rozmowę. Dostałam domowy obiad, pyszne ciasto i wiarę w to, że można zdobyć wykształcenie i znaleźć pracę wykorzystującą wszystkie swoje talenty w każdym wieku. I tak po prostu – cieszyć się życiem znajdując coraz to nowe niesamowite hobby.

Grzegorz Nawrot, rolnik z wykształcenia, pracował w wielu miejscach zanim znalazł tą właściwą pracę. W wieku 40 lat poczuł, że jeśli chce dobrze służyć ludziom trzeba wrócić do szkoły. Zdał maturę i do 50-tki skończył pedagogikę resocjalizacyjną i zdobył certyfikat terapeuty. Studiował w tym samym czasie co jego córki i namówił na studia żonę! Z resztą nie tylko na studia…

W jaki sposób wybrał Pan swoje wykształcenie?

Była taka konieczność. Pochodzę z gospodarstwa rolnego. Było nas 4 chłopaków, po kilkunastu latach urodził się piąty. Najstarszy brat został stolarzem, więc rodzice wymyślili, że ja jako drugi syn będę rolnikiem. Bardzo lubiłem kwiaty i chciałem być ogrodnikiem. Już nawet załatwiłem sobie szkołę i oznajmiłem rodzicom, że pojadę do Leszna, do Technikum Ogrodniczego. A rodzice, że nie – pójdziesz do Technikum Rolniczego w Starym Tomyślu, a potem zobaczymy. Najpierw poszedłem do rolniczej szkoły zawodowej, a potem w wieku 17 lat okazało się, że już jestem „za stary” na przejście do szkoły ogrodniczej. Tak skończyłem Technikum Rolnicze.

Czy tam było trochę ogrodnictwa?

Niewiele. Mnie bardziej fascynowało ogrodnictwo ozdobne, a rolnictwo to rolnictwo. Dużo o ziemi, której zapach jest mi bardzo bliski. Kiedy spaceruję dziś z psami czuję ten zapach, szczególnie kiedy w polu jeżdżą maszynami.

Pod koniec szkoły średniej wymyśliłem, że pójdę na studia ogrodnicze i zacząłem czynić starania. To były takie dziwne czasy, że trzeba było mieć znajomości, żeby się gdzieś dostać. Nie zdałem jednak matury. Myślę, że dlatego, że byłem działaczem młodzieżowym. Przez ostatni rok szkoły miałem mocno na pieńku z dyrekcją. Broniłem uczniów, którzy mieli jakieś problemy i założyłem Związek Młodzieży Wiejskiej (ZMW), podczas gdy 100% uczniów należało do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP). Dyrektor próbował mnie za to wyrzucić, ale nie udało mu się.

Skoro nie zdałem matury nie mogłem pójść na studia ogrodnicze. Poszedłem do pracy do spółdzielni produkcyjnej na staż, ale po roku zabrano mnie do wojska. Po wojsku zaproponowano mi tam etat traktorzysty, ale nie chciałem. Znalazł się etat w Urzędzie Gminy. To była trudna praca, bo nie miałem odpowiedniego wykształcenia. Zatrudniono mnie w dziale wywłaszczeń gruntowych, a tam powinien pracować prawnik. Przepracowałem pół roku, ale ożeniłem się i po ślubie wyprowadziłem się do żony. W jej okolicach można było pracować w Gminnej Spółdzielni (tzw. GSie), Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGRrze), albo w szpitalu psychiatrycznym w Ciborzu. W szpitalu szukano zaopatrzeniowca medycznego i przyjęto mnie. Znowu zupełnie nie po wykształceniu. Pracowałem tam 11 lat. Miałem nadzieję, że dostanę mieszkanie służbowe, będę sobie tak pracował i będzie w porządku. Okazało się jednak, że z mieszkaniem nie było tak łatwo. Zawsze znalazł się ktoś ważniejszy kto je dostawał, bo miał „dojścia”. Takie były czasy. Mieliśmy już pierwsze dziecko, mieszkaliśmy na pokoju z kuchnią, bez łazienki. Do partii nie należałem, chodziłem do kościoła i kiedy w szpitalu były prowadzone okresowe oceny pracowników dostawałem ocenę „dostateczny” z adnotacją „aspołeczny”.

Czy pracując w spółdzielni lub Urzędzie Gminy miał Pan jakieś przemyślenia o swoim życiu zawodowym, co by Pan chciał a czego nie chciał?

Zawsze marzyłem o ogrodnictwie. Rodzice mieli chmiel i ich kolega chmielarz miał ogrodnictwo. Teść zbudował mu szklarnie. Marzyłem, że może dostanę kawałek ziemi, ojciec postawi mi jakiś tunel i będę tam sobie pracował. Dodatkowo w latach 70-tych ogrodnictwo prywatne było dobrze płatne (przyp. takich ludzi nazywano badylarzami, tzn. miał pieniądze i robił je na badylach, czyli roślinach). Sadziłem, rozmnażałem kwiatki, wiedziałem co przy nich zrobić, żeby pięknie kwitły. Po nauce, czy pracy biegłem do ogródka i siedziałem w nim do zmroku.

Kiedy to się zaczęło?

Bardzo dawno. Nawet nie pamiętam, ale moja mama opowiadała, że chciałem sypać kwiatki na Boże Ciało, a jako chłopak nie mogłem, więc sypałem je po podwórku. Musiałem być dość mały.

Myślę, że kiedy podrosłem rodzice nie potraktowali serio tego co mówiłem o kwiatach. Chłopak mówi o kwiatach… Nie zgodzili się też na szkołę z internatem. Chcieli nas wszystkich mieć blisko. I np. latem fundowali mi i braciom uprawę ogórków skoro chciałem mieć ogrodnictwo. Ale nie mieliśmy z tego żadnych pieniędzy. Wszystko mama przeznaczała na dom. Większość wolnego czasu spędzaliśmy w gospodarstwie, bo przy chmielu było bardzo dużo pracy. Pamiętam, że nie chciałem być rolnikiem i nie chciałem pracować tak jak oni. Pracowali od świtu do nocy 7 dni w tygodniu, a jak przyszedł chmiel to jeszcze były nocki, bo w nocy się go suszyło. Miałem nadzieję, że kwiaty dadzą mi lepszy byt i będę robił to co lubię. Zawsze chciałem w życiu robić to co lubię.

Mam kuzynkę, która mieszka za granicą i ona zawsze mówiła, że liczy się albo kasa, albo to co lubisz. Praca w spółdzielni i w urzędzie nie były tym co lubiłem. Po prostu – trzeba było gdzieś pracować, bo miałem rachunki do płacenia.

Czym w takim razie dodawał Pan sobie energii, żeby to zrównoważyć?

Aż do ślubu byłem działaczem młodzieżowym w Związku Młodzieży Wiejskiej. Chcieliśmy mieć świetlicę, wieczorki, dyskoteki i rywalizowaliśmy z ZSMP. Udało mi się to zrobić i to się roznosiło na kolejne wsie. Spotykaliśmy się nawet w niedziele.

Skąd się to w Panu brało?

Mój ojciec był działaczem. Może mam to po nim. Poza tym miał znajomego, który jak do nas przyjeżdżał mówił: -Ty, chłopak, może byś podziałał w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym (przyp. ówcześnie 1 z 3 istniejących partii)? Ale wolałem z młodzieżą. Teraz jak czasem spotykam znajomych z tamtych czasów to fajnie wspominamy jak zbijaliśmy tynki, robiliśmy podłogę. Świetlica stoi do dzisiaj, zrobiona ze starej szkoły. A w domu zrobiłem punkt biblioteczny. Zarwałem mamie kredens i była z tego straszna awantura. Chciałem, żeby na tej wsi było trochę miasta. Najpierw było nas kilkanaście, potem kilkadziesiąt osób. Działaliśmy prężnie. Moje życie składało się z pracy na gospodarstwie, działalności społecznej i wizyt u dziewczyny. Na nic innego nie zostawało już czasu.

Co ta działalność Panu dawała?

Trochę satysfakcji, również dlatego, że w szkole musiałem się mierzyć z dyrekcją. To nie było proste. Musiałem czasem namawiać rodziców, aby się zgodzili na moje pomysły, a oni mieli potem przesłuchanie, np. od proboszcza. Ale tak – bardzo chciałem być z ludźmi i nigdy nie stałem z boku.

Był Pan tam jakimś liderem?

Tak, trochę. Zakładałem zarząd miejsko-gminny ZMW i w wieku 18 lat zostałem jego prezesem w Nowym Tomyślu. Do 23 roku życia, do ślubu intensywnie działałem. Miałem mnóstwo ideałów i to mi się podobało. Jedna osoba zrobi niewiele, ale razem coś już można zrobić. Nie podobały mi się organizacje komunistyczne, chciałem robić coś dla ludzi.

Miło się wspomina?

Niektóre rzeczy miło, inne mniej. Wspominam stan wojenny. W sumie nie miałem źle, tak to odbieram teraz. Wezwali mnie do Poznania i był tam jakiś milicjant-generał, który próbował nam zrobić pranie mózgu, a potem dostaliśmy legitymacje i jakieś zaświadczenia, że możemy jeździć po całym województwie i „uspokajać nastroje”. Tak to się nazywało. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam kiedy pierwszy raz wykorzystałem tą legitymację. Mój kolega, młody rolnik nie mógł nigdzie dostać nawozu. Poszedłem do Urzędu Gminy, pokazałem legitymację, powiedziałem, że jestem z zarządu wojewódzkiego i chciałem się zorientować jak jest rozdzielany nawóz w tej gminie i ile dostają z tego młodzi rolnicy. Pan miał rosę na czole, mówił, że zna mojego ojca i od tego czasu nawóz dla kolegi się zawsze znajdował. Ale ja powiedziałem sobie, że nigdy więcej tego nie użyję. To było dla mnie straszne. Ten człowiek, w wieku mojego ojca był bardzo zestresowany, a ja poczułem moc takiej dziwnej władzy.

Ale można było wykorzystywać tą legitymację do dobrych rzeczy…

Można było. Ale chyba byłem za młody. Ta sytuacja bardzo zapadła mi w pamięć. Ten człowiek wystraszył się jakiegoś gówniarza. Nie chciałem tak. Robiłem imprezy dla dzieci, dla rodzin, dożynki. Rzeczy bardziej kulturalne niż polityczne. W wojsku też miałem możliwość wyboru i wybrałem bycie tzw. KO-wcem (przyp. pracownik kulturalno-oświatowy). Zajmowałem się klubem, biblioteką, odnawiałem plansze informacyjne. Mam chyba zmysł artystyczny. Nie zaangażowałem się w żadną działalność polityczną, co skutkowało np. tym, że nie awansowałem i skończyłem wojsko tylko jak starszy szeregowy, a moi koledzy jako starsi kaprale. Ale nie identyfikowałem się z systemem i udało mi się jakoś przetrwać.

Jaka była kolejna praca kiedy przeprowadził się Pan do żony?

Przyjechałem do niej w 1986 r. i zacząłem pracę w tym szpitalu, w zaopatrzeniu. Jeszcze był komunizm. Pamiętam jak robiłem zamówienie, a dostawałem co innego (śmiech). A potem po transformacji ustroju było wielkie zdziwienie, bo jak zamawiałem czegoś setki albo miliony to dostawałem to. Trochę trwało zanim nauczyłem się, że zamawiam tylko tyle ile jest faktycznie potrzebne. Dużo jeździłem na zakupy do Polf po całej Polsce i po dary dla szpitala. Lubię jeździć, ale źle się czułem zostawiając żonę i córki i bardzo chciało mi się do domu. Myślę, że właśnie dlatego nie wyjechałem do pracy za granicę, bo nie zniósłbym rozłąki. Dłużej jak na 10 dni nie rozstawaliśmy się.

Realizował się Pan tam?

W pracy nie koniecznie. Po pracy tak. To był przypadek – miałem przygodę z makramą. Pod koniec lat 80-tych była moda na kwietniki ze sznurka i bardzo podobało mi się to. Nasz pokój z kuchnią był malutki, ale dla mnie kwiaty domu były niezbędne, więc wymyśliłem sobie wiszące kwietniki. Nie zarabialiśmy wtedy dużo i liczyliśmy się z każdą złotówką, więc o kupnie nie było mowy. Koleżanka teściowej przyniosła taki kwietnik z książeczką jak zaplatać sznurki. Spróbowałem i wyszło mi. Zrobiłem najpierw jeden, potem drugi. Pewnego razu odwiedził mnie kolega, który pracował w Domu Kultury w Ciborzu i jak je zobaczył zaproponował, abym zrobił wystawę. A potem pokazał mi film o Abakanach Magdaleny Abakanowicz, który zrobił na mnie duże wrażenie. Aż tak nie chciałem tego robić, ale miałem kilka swoich wystaw, m.in. w Muzeum Etnograficznym w Ochli, a jedna z makram pojechała nawet na wystawę do Danii. Dawałem makramy jako prezenty, czasem siedziałem nad nimi całą noc. Uwielbiałem to tworzenie. Z czasem sam zacząłem robić swoje wzory, żeby nie powielać istniejących, czerpałem inspiracje z przyrody, łączyłem sznurek z wikliną, trawami, kwiatami…

Czy właśnie wtedy ujawnia się Pana talent artystyczny po raz pierwszy?

Ja tego nie uważałem za talent. W szkole podstawowej miałem nauczycielkę od plastyki, której wnuczka chodziła z nami do klasy. Ona miała piątki, reszta – trójki. Ja i mój kolega Darek ładnie rysowaliśmy i trochę razem konkurowaliśmy. Darka mama też była nauczycielką plastyki i pewnego razu, w siódmej klasie, on pokazał jej te nasze rysunki z trójami. Mama wzięła je na radę pedagogiczną i zrobiła się z tego mała awantura. Ciągle były awantury wokół mnie (śmiech). Koniec końców dostaliśmy dobrą ocenę z plastyki i jak teraz sobie przypominam to rzeczywiście ładnie rysowałem, miałem tzw. zmysł. Lubiłem też układać bukiety. Mam taką łatwość w dobieraniu rzeczy do siebie.

Czyli de facto od dziecka, podobnie jak z kwiatami?

Tak. Może gdyby ktoś zajął się tymi moimi talentami, bardziej by się rozwinęły. Darek jako syn nauczycielki miał łatwiej. Ja byłem synem rolników i te moje umiejętności artystyczne były mniej ważne. Liczyła się tylko praca na roli i wykształcenie takie, jakie było potrzebne. Tak zostałem wychowany – to co jest potrzebne jest ważne. I dlatego uciekałem sobie w takie przygody. Miałem ich kilka.

Czy w czasie szkoły średniej robił Pan coś z tym talentem?

Nie. Wtedy działałem w kabarecie; obśmiewaliśmy trochę szkołę i system. Miałem łatwość w uczeniu się na pamięć do tego stopnia, że przed szkołą podstawową nauczyłem się całego Elementarza i długo miałem problem z czytaniem. W drugiej klasie zostałem złapany, że nie umiem czytać tylko recytuję na pamięć.

Co dzieje się po 11 latach pracy w szpitalu?

W trakcie tej pracy dostaliśmy pierwsze służbowe mieszkanie z małym ogródeczkiem. Były w nim kwiatki, warzywa, truskawki i spełniałem się w ogródku. W ogóle tak śmiesznie, bo byłem jednym z nielicznych facetów, którzy pracowali w ogródku. Kobiety zazdrościły żonie. Ale czasem były też konflikty ogrodowe. Np. kiedy poprosiłem żonę, aby posadziła coś w konkretnym miejscu, a ona zrobiła to inaczej. Jak przesadziłem to się potem obraziła.

Tak więc po przeprowadzce zajmowałem się pracą, ogrodem i makramą. Z czasem pojawił się problem, bo starsza córka okazała się alergikiem, a w sznurkach osadzał się kurz i nie miałem co z tym zrobić. W pewnym momencie udostępniono mi pracownię plastyczną w szpitalu na oddziale terapii i z czasem zacząłem tam szkolić instruktorów, żeby mogli potem wyplatać makramy ze swoimi pacjentami. Miałem też swoją sekcję w zakładowym domu kultury gdzie uczyłem młodzież i dorosłych jak wyplatać makramy.

Ale jak to się zaczęło, że zaczął Pan robić kursy w szpitalu?

Od jednego kwietnika wiszącego u mnie w domu. Przyszedł do mnie kolega plastyk z naszego domu kultury i mówi: Ty, to jest fajne. Tam pracowała wspaniała pani, Basia Silna i przyciągała różnych ludzi. Powiedziała, że jeśli chcę to da mi pomieszczenie w piwnicy w klubie i będę tam mógł prowadzić swoją sekcję. – Powiesz mi co mamy Ci kupić i będziesz sobie działał. I tak działałem, a potem udostępniono mi tą pracownię plastyczną. To było robione społecznie, popołudniami i było fajne. Nie boję się konkurencji. Jak coś umiem, chętnie się podzielę. Jak ktoś będzie lepszy ode mnie to super.

Z czasem sizalowy sznurek stał się trudno dostępny, bo do rolnictwa wszedł nylonowy i tak powoli przygoda z makramą wygasała. Ale w to miejsce pojawiła się nowa.

Jaka?

To też była ukryta pasja z młodości. Piekłem torty.

Jest Pan człowiekiem wielu talentów!

Tak to sobie tłumaczę: było nas 4 chłopaków, któryś musiał pomagać mamie. Skoro pierwszy pomagał tacie, to drugi pomagał mamie. Moja mama piecze pyszne ciasta, więc nauczyłem się od niej. Przypadło mi też w udziale prasowanie koszul dla wszystkich braci.

Byłem kiedyś u koleżanki i ona miała tort w szachownicę (jak się kroi kliny to są one w szachownicę). Wytłumaczyła mi jak to zrobić. Piecze się 2 biszkopty, ciemny i jasny, a potem wykrawa kółka i przekłada. Trochę precyzyjnej roboty, ale jak się sklei kremem to ucięty kawałek jest w szachownicę. Wygląda to bardzo efektownie. Postanowiłem, że zrobię taki tort na Dzień Mamy. Całą jedną noc piekłem biszkopty, żeby nikt nie widział, a drugiego wieczora robiłem tort. Wpadł wtedy do mamy zaprzyjaźniony ksiądz i ona bardzo żałowała, że nie ma nic upieczonego. Szturcham mamę, że zrobiłem tort, ale ona go nie wystawiła, bo nie wiedziała czego się może spodziewać. Mówiła tylko: cicho, cicho. Księżulek pojechał. Rozkroiliśmy ten tort do kawy i jak mama zobaczyła, że jest w kratkę to mówi: – O Jezu, jak ty to zrobiłeś?!  – Chciałem zrobić niespodziankę.

Grzegorz Nawrot pieczenie tortow
fot. arch. Grzegorz Nawrot

I od tego się zaczęło. Piekłem dla rodziny, a potem również dla innych ludzi. Mało na tym zarabiałem i żona się denerwowała, że kolejną sobotę robię tort, ale lubiłem je przystrajać. Np. w grona porzeczek czy kwiaty. Te torty były piękne. Każdy był dziełem sztuki. Nauczyłem się też z książki piec tort serowy. Ludzie zaczęli opowiadać: – Jak chcesz mieć dobry tort to idź do Grzesia – i tak zaczęli do mnie przyjeżdżać. Zamawiali torty urodzinowe, komunijne, nawet weselne.

Co dawało Panu pieczenie tych tortów?

Radość. Radość efektu końcowego.

I dekorowania? Czyli ten talent manualny cały czas domagał się wyjścia na zewnątrz?

Tak. Pasja do kwiatów też się z tym wiązała – robienie kompozycji, żeby to jakoś wyglądało. Chyba miałem taki zmysł estetyczny.

Co było po pracy w zaopatrzeniu? Ile ma Pan wtedy lat?

Jest 1997r. Mam trzydzieści kilka lat i jest to jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. Któregoś razu rodzice poprosili nas braci na spotkanie i poinformowali, że ten brat, który miał objąć gospodarkę zmienił zdanie i wyprowadził się z rodziną. Mówili, że nie poradzą sobie sami i chcą, żebym przyszedł im pomagać. Najmłodszy brat był niepełnoletni, a najstarszy miał własny biznes więc padło na mnie, szczególnie, że miałem wykształcenie rolnicze. Ojciec powiedział: – Znasz się na tym, przyjdziesz na kilka lat. Obawiali się może jakiegoś konfliktu, być może dlatego, że młodszy brat odszedł, więc mieli zapisać mi kawałek ziemi, żebym się wybudował i mieszkał osobno. Mieli pomóc mi w tym, a ja miałbym zostać z nimi do czasu, aż najmłodszy brat obejmie gospodarstwo. Taki był plan.

To była trudna decyzja, wszyscy mi odradzali, a mi było trudno odmówić rodzicom. Zwolniłem się z pracy i od poniedziałku do piątku pracowałem i mieszkałem u rodziców w Nowym Tomyślu. Do domu wracałem w weekendy, choć nie zawsze. Czasem żona przyjeżdżała do mnie. Już mieliśmy drugą córkę i na szczęście malucha. Ale to było 70 km odległości. Bardzo trudny okres.

Czyli był Pan zatrudniony u swoich rodziców na gospodarstwie?

Tak. Zacząłem budowę. Optymistyczna wersja wydarzeń dawała mi szansę wybudowania, ale załamał się rynek chmielu. Nie sprzedaliśmy go raz i drugi i cudem było, że gospodarstwo nie miało długów. O budowie domu nie było szans myśleć. Żona pracowała i utrzymywała nasze mieszkanie. Czasem brałem nawet od niej pieniądze, bo musiałem kupić jakiś koncentrat dla zwierząt czy roślin. Wytrzymałem rok.

Albo raczej nie – komentuje żona.

A potem było takie zdarzenie. Tu gdzie teraz mieszkamy mieszkało bezdzietne małżeństwo. Pomagaliśmy pani Irenie w ogrodzie, a za to mogliśmy korzystać z jego części i mieć swoje warzywka. Potem pani umarła i jej mąż, pan Paweł został sam. W Boże Narodzenie poprosił nas i powiedział, że potrzebuje pomocy i chciałby, abyśmy się nim zajęli, bo jego rodzina nie chce. Miał 82 lata, chodził o kuli, ale umysłowo był bardzo sprawny i pozytywnie nastawiony do życia. W zamian miał przepisać na nas dom. Ustalili to z żoną, że dom otrzyma ten, kto się nimi zajmie. Ja tam na gospodarce, tutaj taka prośba. Trzeba było podjąć szybką decyzję i podjęliśmy ją pod namową moich teściów. Ja nadal byłem tam, tu żona z dziećmi na mieszkaniu służbowym, ale z pomocą teściowej pomagała panu. Po miesiącu pan Paweł poprosił, aby się do niego sprowadzić, bo nie czuł się bezpiecznie. Poprosiliśmy więc o decyzję na papierze. Wszystko zostało sformalizowane i żona z córkami wprowadziły się do pana Pawła. A w marcu pan zmarł. Rozpętała się trochę wojna, bo część jego rodziny mieszkała w wiosce i liczyła po ciuchu na spadek, ale zająć się nim nie chciała. Po pogrzebie żona powiedziała, że nie chce zostać sama w tym domu więc wróciłem od rodziców. Wszystko co mieliśmy zainwestowaliśmy w fundamenty domu i one tak po dziś dzień stoją. Uprawomocnienie spadku trwało 3 lata, bo rodzina pana Pawła wymyślała nam różne rzeczy.

Przez około miesiąc byłem bez pracy. Pojechałem również do szpitala do Ciborza, ale dyrektor powiedział, że nie kochał mnie aż tak bardzo, żeby przyjąć mnie z powrotem. To była połowa lat 90-tych, duże bezrobocie i pracy nie było. Chodziłem od firmy do firmy, mówiłem, że przyjmę każdą pracę i byłem we wszystkich firmach w gminie. Kiedyś zaszedłem do fabryki mebli tapicerowanych i tam też mnie odprawiono. Pamiętam, że wychodziłem stamtąd przygnębiony i myślałem: – Kurczę, jak człowiek odwiedza już któreś miejsce i mówią „nie, dziękujemy” to nie jest fajnie.

Okazało się jednak, że księgową była tam nasza sąsiadka, Pani Terenia, której przycinałem kwiatki. Natknąłem się na nią na korytarzu. Pyta się co słychać, a ja że pracy szukam i nie ma. – Nie ma? A chciałby Pan tu pracować? Odpowiadam, że wszędzie, bo nie mam pracy i tak się pożegnaliśmy. Na drugi dzień dostałem telefon – Proszę przyjechać, pojutrze może Pan zaczynać jako tapicer. Pani Terenia zadziałała i zostałem stolarzem-tapicerem.

Co Pan czuł tak chodząc od firmy do firmy?

Szukanie nie było długie, ale nawet od znajomych, których miałem sporo, słyszałem – Sorry, nie ma pracy. Nie chciałem jechać za granicę. Kilka lat później rozmawiałem z córką, która długo szukała pracy i przekonywałem ją, że w którymś momencie na pewno ją znajdzie, tylko musi w to wierzyć. Ale mnie było trudno wierzyć wychodząc z tej ostatniej firmy. Aż raptem pojawia się ktoś i praca jest. Pani Terenia była dobrym duchem. Od tamtej pory nie miałem już problemów ze znalezieniem pracy. Ale też nie pozwoliłem sobie na to, żeby rezygnować z pracy i szukać nowej. Najpierw miałem nową, dopiero wtedy rezygnowałem ze starej. Powinno się uczyć młodych jak radzić sobie w takich sytuacjach. Dzisiaj nikt ich tego nie uczy. Powinno się chwalić dzieci i młodych, ale powinno też się ich uczyć radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jak ktoś kilka razy zmieni pracę to wie, że trudne sytuacje są, a potem mijają. I ja już to wiem. Minął okres rozłąki z żoną, sądów, poszukiwania pracy. Takie doświadczenia wzmacniają człowieka.

Co dokładnie? To że przeżył kilka takich sytuacji?

Tak, to hartuje. Nie to, że nie mam obaw. Mam. Przy każdej zmianie, ale wiem, że mogę się odnaleźć gdzie indziej też. Pamiętam jak pierwszy raz przestrzeliłem sobie palec zszywką i był drętwy przez miesiąc. Inni strzelali tymi pistoletem jak maszynowym, a ja wolno – puk, puk. Pamiętam jak się nie wyrabiałem… Pamiętam też, że mój znajomy nie miał pracy, a miał rodzinę na utrzymaniu. Tak samo nie mógł jej znaleźć jak ja. Wysłałem go do Pani Tereni. Jako ktoś z boku, powiedziałem mu: – Idź, dasz radę. Poszedł, dostał tą pracę i do dziś jest stolarzem, ale już na kierowniczym stanowisku. Jak człowiek jest sam to jest trudno.

To prawda.

Pracowałem tam niecałe 3 miesiące. Firma miała przestój w lipcu, dostałem przymusowy urlop i wtedy zadzwoniła do mnie pani prezes innej firmy, że potrzebuje natychmiast magazyniera.

A dlaczego zadzwoniła akurat do Pana?

Bo szukała pewnej osoby. Mówiła, że pasowałbym jej. Miałem dobrą opinię i posadę przyjąłem.

Dlaczego?

Traktowałem pracę tapicera przejściowo. Nie chciałem całe życie strzelać z pistoletu. W tej firmie niezbyt dobrze się też działo. Nie wróżyłem jej długiego życia. Potem szybko upadła. Tam było dziwne zarządzanie, jakieś kłopoty finansowe. Było widać, że w tej firmie „mają gdzieś” czy będzie istniała czy nie.

Pracując w zaopatrzeniu nie bałem się dokumentów związanych z magazynem i liczyłem na wyższą pensję. Potem okazało się, że to była stresująca praca, bo trudno było dogadać się z panią prezes. To też była firma, która upadała, a w takich miejscach trudno się pracuje. Rada Nadzorcza była liczna i każdy chciał coś dla siebie. Np. zwracałem uwagę, aby kupować dobrej jakości towar, a czasem miałem polecenie kupić taki jaki jest, bo to od kogoś z rady i towar mu się zniszczy, a nam mógł. Stresujące było też to, że była duża odpowiedzialność materialna, a ja zarabiałem jakąś tam pensyjkę i gdyby coś się stało musiałbym odpracowywać kilkadziesiąt lat. Ale poznałem wówczas mojego przyjaciela Sławka, który próbował rozwinąć swoją działalność gospodarczą – produkcję płotów z betonu. Jak kończyłem pracę po 15.00 to jeździłem do Sławka i pomagałem mu. W sumie ta praca była bardzo ciekawa, bo oprócz tego, że byłem magazynierem, robiłem też różne inne naprawdę ciekawe rzeczy, np. poznałem technologię wypieku chleba zastępując kierownika piekarni. Ale dostrzegałem tam też system jak rozwalić firmę, każdą firmę.

Czyli jak?

Niedbałość i wyprzedaż majątku. Miałem wrażenie, że ludziom z zarządu nie zależy na utrzymaniu firmy, że istnieje ona tyko po to aby, rozbudować czy umocnić swój indywidualny biznes. Przecież firma usługowo-produkcyjna to nie działalność charytatywna! Jak trafiało się coś fajnego to kupowali to zawsze ludzie z zarządu np. po 40% obniżce ceny. Akurat w tamtym czasie zmieniliśmy samochód i zaczęły się komentarze, że również kombinuję coś na boku. Nie umiem pracować w takiej atmosferze. Sytuacją krytyczną była kłótnia przy pracownikach z panią prezes, dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Zorganizowałem pracę swoim pracownikom, a ona wysłała ich gdzie indziej i nie mogłem ich znaleźć. Powiedziałem jej, że to jest niedopuszczalne, a ona zaczęła na mnie krzyczeć. Puściły mi nerwy i nie pozostałem dłużny. A potem wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że dłużej nie mogę tam zostać, bo nie potrafiłem z nią rozmawiać. Po prawie 2 latach zmiana pracy po raz kolejny. Co ja teraz mam zrobić? I poszedłem produkować paszę dla drobiu. Nie było innego wyjścia. To była fizyczna praca, ale dość dobrze płatna i po prostu była.

Jak sobie znalazł Pan tą pracę?

Żony koleżanki mąż tam pracował i powiedział, że jeśli odpowiada mi praca na produkcji to mogę przyjść. Zarabiałem więcej i można było pracować nadgodziny, a w czasie żniw nawet non stop. W jednym miesiącu pracowałem od 6.00 do 22.00, bo zależało mi na kasie. Na naszym rynku ta firma płaciła dobrze. Nie miałem satysfakcji z pracy, ale miałem pieniądze. Córki były coraz starsze i pieniędzy potrzeba było coraz więcej. Dla równowagi psychicznej piekłem torty. Jeden tort pojechał nawet zamrożony do Berlina. Jestem łasuch, uwielbiam słodycze i może dlatego udawały mi się takie smaczne.

Ta firma była po pegeerowska, ale ludzie byli w niej uczciwi i nikt nie pił. Dziwiło mnie to, oczywiście pozytywnie, aż dowiedziałem się, że jestem postrzegany jako człowiek kierownika i to „nic” było tylko przy mnie. Jak zorientowano się, że jestem „swój” i nie kabluję to okazało się, że wcale nie było tak różowo. Pracowałem tak kilka lat aż przyjechał do mnie kolega z lat ciborskich i powiedział, że gdybym chciał mogę pracować jako instruktor na oddziale uzależnień w szpitalu, bo oddział się powiększa i szukają kogoś.

Pojechałem na rozmowę, bo obecna praca też nie była szczytem moich marzeń, pomimo większych pieniędzy. Człowiek chciałby się spełniać w pracy. Chodziłem do niej, uczciwie ją wykonywałem, ale to nie było to. Z resztą znałem się na skupie zboża i mówię kiedyś skupującemu, że bierze mokre zboże. Dostałem za to opieprz, że się wtrącam w nie swoje sprawy. Jemu zepsuł się aparat do mierzenia wilgotności, a tylko na nim polegał. Potem jak wziął do rąk faktycznie okazało się, że za mokre i przestał skupować. A mi jako chłopakowi ze wsi widzącemu, że zepsuje się 100 ton zboża było szkoda.

Mnie, dziewczynie z miasta, też byłoby szkoda. Jak to jest w tej naszej Polsce, że człowiek chce dobrze, idzie coś powiedzieć a dostaje opieprz?

To było dla mnie nie do pomyślenia. Ale jestem z tych co potrafią się o swoje upomnieć. Po  pierwszym miesiącu pracy na zebraniu czytali premie. Tyle pracowałem i uważałem, że dostałem za mało. Powiedziałem o tym głośno, dyrektor zwiększył mi premię, ale za to mój brygadzista był zły, że dostałem więcej od niego. Oczywiście pracowałem też więcej od niego. Różnie to bywa, ale trzeba o swoje zawalczyć, żeby być fair wobec samego siebie. Przez całe życie „wychylałem się”.

Czyli pojechał Pan do swojego starego szpitala?

Tak. Intencją pani kierownik było, żebym pracował zajęciowo z pacjentami z uzależnieniami.

– Pamiętam jak pan robił makramy, słyszałam też, że dobrze pan piecze i lubi kwiaty, więc będzie pan z tym pracował. Bardzo mi się to spodobało.

Wszystkie Pana talenty w jednym…

Tak. Problemem były tylko znacznie niższe pieniądze, więc początek był bardzo trudny. Miałem jeszcze kredyt na remont domu z firmy paszowej. Na szczęście prezes pozwolił mi go dalej spłacać mimo, że miałem odejść z firmy. Upiekłem im tort w podziękowaniu. Ale byli zdziwieni!

W szpitalu na oddziale, w którym zacząłem pracować miałem stworzyć pracownię plastyczną. Dostałem na to rok. Był to też taki rok próby. Dopiero po tym roku przedłużono mi umowę na stałe. Byłem instruktorem socjalnym. Wychodziłem z pacjentami np. do ogrodu, piekliśmy ciastka, rogaliki, robiliśmy różne ozdoby. Ludzie pytali mi się czy w pracy chodzę z pałką, bo bali się narkomanów i nikt ich nie chciał, utrudniano też tworzenie dla nich ośrodków. Od razu zrozumiałem, że nie mam przygotowania oprócz tego, że mogę im pokazać co umiem. Jak ktoś chciał przyjść pogadać to było to dla mnie bardzo trudne. Wiele z tych osób miało bardzo trudną przeszłość, a ich leczenie polegało m.in. na tym, że o tej przeszłości mówili, godzili się z nią i coś sobie robili w między czasie. Musiałem zacząć się kształcić. W tamtym czasie powstała pierwsza szkoła dla terapeutów. Blisko, bo na Uniwersytecie Zielonogórskim.

Kolejny zbieg okoliczności w Pana życiu…

Tak. Kilka osób tam jeździło. Byłem jednym z trzech pierwszych instruktorów w Polsce zdających egzamin w ramach nowego programu certyfikacji.

Nie wymagało to matury?

Wymagało średniego wykształcenia. Wyszło nawet tak, że dostałem zaświadczenie ukończenia studiów podyplomowych Uniwersytetu Zielonogórskiego nie mając matury.

Jeden z moich pacjentów w szpitalu skończył liceum dla dorosłych. Mówiliśmy tam sobie po imieniu i on kiedyś do mnie przyszedł i mówi: – Stary, ja mam takie samo wykształcenie jak Ty. I dla mnie to było takie hmmm… coś muszę z tym zrobić. Było też inne zdarzenie. Przyszła do mnie koleżanka i mówi, że Piotrek, nasz wspólny kolega pisze maturę. – Ale jak pisze? – No zebrała się jakaś grupa wojskowych i zdają maturę. Kurczę… To było 20 lat po mojej maturze. Dzwonię do Piotrka i pytam się, a on na to: – Chłopie, dasz radę! Że też nie pomyślałem o Tobie! Za chwilę pisałem już do kuratora, żeby za 3 miesiące pisać maturę. Bardzo chciałem to ukryć w pracy, bo bałem się co będzie jak nie napiszę. Miałem pisać w liceum dla dorosłych i część z naszych pacjentów też tam chodziła. 3 tyg. przed maturą przyjechała do nas na oddział pani dyrektor liceum i w pewnym momencie pyta mi się głośno: – A Pan już wpłacił te 100 zł na egzamin? No i się wydało. Moja pani kierownik wezwała mnie i powiedziała, że jak napiszę gorzej od pacjentów to mnie zwolni i zaczęła się śmiać.

Bardzo Panu pomogła …

Zawsze nas wspierała. To była taka osoba, która mówiła: – Idź, rób, dasz radę. Do tej szkoły terapeutów też Pan musi iść. – Ale ja nie mam kasy. – To weźmie Pan pożyczkę. Idź Pan! I taka była z nią rozmowa. Bardzo ją za to cenię!

Ile miał Pan lat idąc do Szkoły Terapeutów?

40. Najpierw zrobiłem 2 letni kurs dla terapeutów, a potem w wieku 42 lat zdałem maturę. Zdałem ją dzięki żonie. Już byłem przygotowany, miałem jechać na egzamin z j. polskiego i zadzwoniła moja mama, że ojciec dostał zawału. Myślałem, że sobie z tym nie poradzę. Oni nie wiedzieli, że mam egzamin. – Nie mogę jechać, myślę. A żona mówi: – Ojciec leży w szpitalu i jest pod opieką, pojedziesz do niego za 3 godziny. Jak teraz nie napiszesz to już nie napiszesz. No i pojechałem. Pisałem o bohaterze romantyczno-tragicznym i pisałam o swoim ojcu, mówi bardzo wzruszony. Pan, który oceniał moją pracę powiedział, że napisałem świetną pracę, choć nie zrozumiał o co mi chodziło na końcu. A ja już nie mogłem się doczekać spotkania z moim ojcem. Pisałem też o nim jako o bohaterze pozytywistycznym, który uważał, że to co masz, ziemia, maszyny, jest bardzo ważne. Inne rzeczy nie były dla niego tak ważne i o to miałem do niego czasem żal. Że nie pojedziemy gdzieś tam, nie mamy czegoś tam. A on był parobkiem w czasie wojny, potem musiał objąć gospodarstwo, bo zmarł jego brat i do tego był prześladowanym kułakiem, czyli wg władz komunistycznych miał za duże gospodarstwo. Kiedy przyszła transformacja ustrojowa okazało się, że jest małorolny i ziemi ma za mało. Jako starszy pan nie radził sobie z tym wszystkim i to był ten wątek tragiczny. Całe życie dorabiał się, a potem zrobiono ciach i powiedziano mu, że najlepiej jakby sprzedał gospodarstwo, ojcowiznę, bo ziemia była byle jaka i kupił sobie inne z lepszą ziemią. Ale jak on miał zaczynać od nowa w wieku 70 lat?! Tak opisałem to na maturze. Na szczęście okazało się, że tata żył jeszcze parę lat, a ja maturę zdałem.

Wobec tego trzeba było pójść na studia. Ten mój kolega, który zainspirował mnie maturą poszedł na studia i znowu do mnie mówi: – Dasz radę. Wiedziałem, że jako instruktor doszedłem do pewnego momentu, córki były coraz starsze i było potrzebne coraz więcej pieniędzy, więc muszę coś zrobić, żeby więcej zarabiać. Albo znowu zmienić pracę, albo zacząć kształcić się w obecnej. Nie bałem się zmienić pracy, bo robiłem to już wiele razy, ale ta praca mi się podobała.

Co najbardziej się w niej Panu podobało?

W kontaktach z drugim człowiekiem każdy korzysta. Poznawałem ludzi i ich doświadczenia, mogłem w czymś być pomocny, ale też uczyłem się na ich doświadczeniach. Rozwijałem się tam. To nie były tylko zajęcia w ogrodzie, to były rozmowy. Byłem instruktorem terapii, wiedziałem już o uzależnieniach i wiedziałem, że muszę się rozwijać. Coraz więcej przyjeżdżało do nas młodych ludzi: 16,17-latków. A ja nie miałem w ogóle podstaw pedagogicznych. Chciałem zrobić chociaż licencjat, żeby wiedzieć jak z tymi młodymi ludźmi pracować. Bo można zrobić komuś krzywdę. Jeżeli ktoś chce pracować z ludźmi to musi się rozwijać. I złożyłem dokumenty na Uniwersytet Zielonogórski, Wydział Nauk Społecznych, Pedagogika Resocjalizacyjna. Tak zaczęła się przygoda ze studiami.

Równolegle kiedy wróciłem do szpitala zaczęła się kolejna przygoda z pewnym ogrodem w Przetocznicy. To był zupełny przypadek jak wiele w moim życiu. Człowiek budował sobie ranczo i zwolnił osobę od koszenia trawy. Robił zakupy w sklepie, u nas w Skąpem i zapytał się sprzedawczyni czy by nie miała kogoś na jego miejsce. Sprzedawczynią była siostra żony. Poleciła swojego męża, który właśnie był bez pracy. Po drugiej wizycie zabrał mnie ze sobą. Tego samego dnia wieczorem wezwał nas właściciel, podziękował szwagrowi, a mnie poprosił, abym przyjechał następnego dnia. Wytłumaczył wszystko i zaproponował, że mogę u niego dorabiać. Dorabiałem tak przez 12 lat. Właściwie stworzyłem wiele rzeczy w tym ogrodzie od podstaw. To był bajkowy ogród – miałem tam niesamowite możliwości. Na początku zarabiałem tyle samo co w szpitalu. Cały wolny czas spędzałem tam, bo pracy było mnóstwo. To mi bardzo pomogło materialnie.

Był taki moment kryzysu w mojej pracy w szpitalu kiedy zachorowałem na przepuklinę i trochę mnie nie było. Dostałem tak małe pieniądze, że nie mieliśmy czego wysłać córce na studia. Pojechałem do innego ośrodka uzależnień, w którym dodatkowo do swoich zajęć miałem zajmować się końmi, ale praca również była mało płatna. Pewnego dnia woła mnie moja pani kierownik i mówi, że zmienia się ustawa tak, że w każdej gminie ma być terapeuta. Ona sama pracowała już w kilku miejscach więc pomogła mi napisać CV. Wymagany na to stanowisko certyfikat krajowy miałem. Wysłałem CV do urzędów w Zbąszyniu i Nowym Tomyślu i w obu jestem terapeutą do dziś. Dzięki tej pracy miałem pieniądze na kształcenie siebie i dzieci. Okazało się więc, że jestem bardzo zapracowany i jeszcze studiuję. Nie miałem czasu na nic. 

Pamiętam, że dostałem dwóję z egzaminu z pedagogiki i bałem się, że nigdy go nie zdam. A potem ten sam profesor był moim promotorem przy pracy magisterskiej. Tak to czasem jest, że ktoś nas męczy, a potem jesteśmy wdzięczni, że nas męczył. Podobną przygodę miałem z rosyjskim. W pierwszym semestrze dostałem mnóstwo dwój, aż powiedziałem profesorce przy kolejnej, że skoczę z dziesiątego piętra. A ona mi na to, że ja już dostaję „dobre dwóje”, a nie słabe dwóje. Takie z 12, a nie 2 punktami (śmiech).

Ładne pocieszenie …

Słuchałem kaset z rosyjskim w samochodzie. Ona naprawdę chciała nas nauczyć tego rosyjskiego tak, żebyśmy mogli rozmawiać o pedagogice. To trwało półtora roku, a potem zmieniła się nauczycielka i egzamin zdałem bez problemu.

Żona nie miała pretensji, bo Pana przecież w ogóle nie było w domu?

Rzeczywiście przez kilka lat żyłem w ciągłym biegu. Wiedziałem o tym. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą żonę. Dlatego tak celebrowałem każdą możliwość oddechu, czy to spaceru z pasami, czy kawę na podwórku.

Ile to w sumie było lat?

10 lat nauki, bo po studiach zrobiłem jeszcze specjalistę terapii uzależnień. Między 40-tką a 50-tką. Przy okazji namówiłem żonę na studia pomostowe dla pielęgniarek na Uniwersytecie Zielonogórskim i też je zrobiła. Mieliśmy w rodzinie 2 takie zwariowane lata. Jeden gdzie wszyscy, my i obie córki byliśmy na studiach. Pamiętam nawet takie zdarzenie, że przyszedłem do dziekanatu i pani się pyta: – Dziecko na którym roku? – bo myślała, że przyszedłem w sprawie dziecka. A ja jej na to: – Dziecko na drugim, a ja na pierwszym. A drugi rok był taki gdzie oboje z żoną kończyliśmy studia a starsza córka wychodziła za mąż. Broniłem się 2 tygodnie po weselu, a żona 4 tygodnie po.

W zwyczaju jest, że rodzice panny młodej organizują przyjęcie weselne więc na nas spadł ciężar przygotowania całej uroczystości. Wiele zadań wymagało osobistego pojechania gdzieś czy zrobienia czegoś samemu. Oczywiście córka zażyczyła sobie, abym upiekł tort na wesele, stroiliśmy także sami kościół, ja układałem kwiaty. Było to duże wyzwanie logistyczne.

Jakże by inaczej… Też bym sobie zażyczyła.

A mój pan profesor cały czas powtarzał, że pracę magisterską sprawdzi merytorycznie jak poprawię stylistykę. Ciągle tam widział jakieś błędy językowe. Już nie wiedziałem co robić. To był dla mnie niezwykle trudny czas.

Miałam to samo. Mój profesor wręcz przeczołgał mnie ze stylistyki, ale to właśnie dzięki niemu zwracam dziś uwagę na poprawną polszczyznę.

Właścicielka Przetocznicy zawodowo redagowała teksty. Kiedyś przy kawie wspomniałem ile kosztuje mnie napisanie pracy magisterskiej, a ona zaproponowała, że przejrzy ją. Profesor nadal miał wiele uwag, ale po kilku dniach dostałem telefon, że mogę się bronić. Merytorycznie nie bałem się obrony pracy, bo przecież pracowałem już z tymi tematami od lat i doskonale wiedziałem co analizuję.

W ogóle idąc na studia nie wiedziałem na co się porywam. To było dosyć kosmiczne. Choć też przyjemne, bo mało było studiujących i pracujących terapeutów, więc miałem okazję podzielić się swoim doświadczeniem. W ogóle studiowałem siłą rozpędu. Gdybym usiadł i zastanowił się zrezygnowałbym, ale nie miałem czasu na zastanawianie się.

Kiedy robiłem kurs terapii uzależnień w pierwszym podejściu nie zdałem egzaminu certyfikacyjnego na specjalistę. Opisywałem swoją pracę, jej efekty, miałem wiele refleksji, a jednak nie przyjęto tego. Wróciłem i powiedziałem, że pewnie znowu zostanę rolnikiem. Myślę, że jak się dostanie kopa od życia, to chce się coś zmienić, albo gdzieś uciec. Ale potem powiedziałem sobie, że muszę mieć tego specjalistę. Następny egzamin był za pół roku, za tym szła też podwyżka. Byłem wkurzony. Pracowałem cały czas tak samo, ale papierek mógł mi dać więcej pieniędzy i nowe możliwości. A potem to już tylko studia psychoterapeutyczne, ale one trwają kilka lat i są drogie, a ja chyba wolę mój ogródek.

Ile pracuje już Pan jako terapeuta?

14 lat.

Cały czas chce Pan to robić, ekscytuje to Pana?

Mamy bardzo fajną atmosferę w pracy. To jest niezwykle ważne. Owszem nie zarabiamy dużo, każdy gdzieś dorabia, bo chce lepiej żyć, ja też. Ale nawet jak NFZ, albo dyrekcja wprowadzają jakieś trudne zmiany, to jesteśmy grupą koleżeńską i możemy na siebie liczyć. Jedyny minus tej pracy jest taki, że przyjeżdżają coraz młodsi pacjenci. Już 14-to latkowie, mocno zaburzeni psychiatrycznie. Na oddziale jest 30 osób i jestem za nich odpowiedzialny podczas dyżuru. To jest stresujące i czasem bardzo męczące. Rodzice tych dzieci są coraz trudniejsi, czasem bezradni i pewnie dlatego te dzieci trafiają do nas. Z drugiej strony ci młodzi ludzie są fajni, oni chcą się zmienić. Mówię rodzicom jak wiele tracą, bo jeśli taki pacjent jest u nas 1-2 lata to dorasta u nas. Przyjeżdża 14-latek, wyjeżdża 16-latek. Angażuję się, to są moje kolejne „dzieci”, które przy mnie dorastają i choć uczymy się, aby się nie angażować to jest to trudne. Widzę zmianę, ale znam też rodzinę i wiem, że ta zmiana w domu nie zawsze będzie kontynuowana. Że w domu jest beton, że rodzice mają swoje problemy i te dzieciaki nie zawsze mogą liczyć na rodziców. Zabezpieczenie potrzeb bytowych czy finansowych to nie wszystko. Ale dzieciaki są cudowne.

Bo?

Są tacy otwarci, chcą zmiany. To niesamowicie cieszy, kiedy widać jak zaczynają sobie radzić, kiedy po kilku latach od pobytu wyślą życzenia na święta, albo któryś pomaga mi potem jak mam problem z komputerem. Czasem nawet przyjeżdżają odwiedzić ośrodek.

Przez wiele lat raz do roku mieliśmy świetny wyjazd – sympozjum dla terapeutów na Jasnej Górze. Tam się jechało podładować akumulatory i czekało na następny rok, na kolejne sympozjum. Szkoda, że się skończyły. Oprócz tego mamy regularne szkolenia i superwizje. Pamiętam pierwszy superwizor był dla mnie bardzo ostry. Kiedyś nawet powiedział mi, że mogę zostać z powrotem rolnikiem, bo to jest lepsze dla mnie, niż być terapeutą. Myślę, że na początku mojej pracy trochę mi się należało. Drugi superwizor, Józek jest fantastycznym człowiekiem. Nasza praca jest trudna, ale dzięki temu, że obok ma się ludzi, którzy podpowiedzą, pocieszą albo pokażą błędy w odpowiedni sposób, jest łatwiej. Z każdym niepowodzeniem można coś zrobić. Wykorzystuję to w pracy, bo moi podopieczni też mają mnóstwo sytuacji gdzie są oceniani, karani przez życie. Mówię im, że tyle razy zmieniałem pracę i że oni dadzą radę. To samo powtarzam też moim córkom. Żeby się zawziąć. Tej zawziętości nauczyła mnie moja szefowa, pani Beata, obecna pani dyrektor szpitala. Mimo, że jest dyrektorem można pójść do niej i pogadać. Mogę przyjść i powiedzieć: – Nie wiem co zrobić i ona zaproponuje jakieś rozwiązanie kiedy superwizora nie ma pod ręką. Mamy dobrze – doskonale zna specyfikę naszej pracy, bo przez 30 lat była szefową oddziału. Czasem wpadnie do nas na herbatkę.

Gdzie się Pan widzi przez najbliższe lata?

Hmmm…. Kolejnym moim fantastycznym doświadczeniem jest praca z młodzieżą w szkołach. To w związku z tą ustawą z 2007r. i współpracą z gminami. Są to spotkania profilaktyczne. Moje koleżanki pedagożki mówią, że jestem trochę inny. Uważam, że mamy wspaniałą młodzież. A one na to, że teraz pójdziesz do takiej klasy, która nie jest fajna. A klasa okazuje się super. Może dlatego, że muszę się o wiele więcej napracować nad moją młodzieżą w ośrodku, żeby coś uzyskać niż w normalnej szkole. Mówię im: – Cieszcie się z tej młodzieży, bo jest wspaniała. Spotykam się też z nauczycielami i rodzicami.

Czyli dzisiaj gdzie Pan pracuje?

Na cały etat w szpitalu w Ciborzu oraz jestem konsultantem ds. narkotyków w gminach Nowy Tomyśl i Zbąszyń. Czasami jeżdżę do szkół w innych miejscowościach województwa na warsztaty, pogadanki, prelekcje. I zajmuję się swoim ogrodem. Z właścicielem tamtego w Przetocznicy rozstaliśmy się jakiś czas temu. Chyba dlatego, że za mocno zacząłem tworzyć jego ogród po swojemu. Właściciel rzadko tam przyjeżdżał, przyjeżdżały kobiety. Zacząłem tworzyć pod nie i to mu się nie spodobało. Z resztą tu gdzie mieszkamy zrobiliśmy w ostatnim roku spory remont i wybrukowałem podwórko. Nie umiałem, ale podejrzałem w internecie jak to się robi. Jest jeszcze dużo do zrobienia, np. porządki w kuźni. Chciałbym, żeby mój ogród inaczej wyglądał, bo poszedł na żywioł. Ogród to ma być coś takiego, że wchodzę i od wiosny do jesieni mam kwiaty do domu z tego niedużego kawałka ziemi. Na podwórku odpoczywam, a tam jest mała winniczka, trochę owoców, warzyw i trawnika.

Ma Pan ponad 50 lat. Skąd bierze Pan energię do tego wszystkiego?

Parę lat temu chciałem jechać w góry, ale nie mogłem do tego namówić żony. W końcu powiedziałem, że pojadę sam, więc się zdecydowała. Od tego czasu jeździmy razem, wiosną i jesienią. Mieszkamy nad jeziorami, więc latem spędzamy czas nad nimi i nawet nie musimy brać urlopu, żeby się wykąpać. To jest piękne, bo przecież 10 lat mnie nie było. Bywałem przeciągiem w domu, jak to się mówi. A teraz dużo czasu spędzamy razem. Chodzimy z pieskami, dyskutujemy na spacerze, o pracy, nie pracy, dzieciach, marzeniach. Podoba mi się to i na razie nie chciałbym nic zmieniać. Moja praca daje mi stabilizację materialną i nie szukam niczego. Wolę być niż mieć. Posłucham sobie muzyki, czasem pojedziemy na jakiś koncert, pooglądać starocie. Chcemy mieć dom w starociach, taki dom z duszą, a te tu obrazy są naszej starszej córki. Chcemy spokojnie żyć.

Grzegorz Nawrot z zona gory
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Co by Pan poradził rówieśnikom Pana córek w kwestii szukania pracy, bo dużo mówi się o bezrobociu wśród młodych? Ostatnio spotkałam też kilka osób, które poszły coś studiować z przypadku i potem nadal nie wiedziały co chcą robić zawodowo.

Podobnie miała jedna z moich córek – nie wiedziała czy będzie pracować w dziedzinie, którą studiowała. Co mogę powiedzieć? Nie bać się wyzwań. Najwyżej się nie uda. Życie trzeba wygrać, a w trakcie życia są bitwy, które się przegra. Trudno. Jak na wojnie. A czasami trzeba przeczekać. Do przeżycia potrzeba niewiele. Mogę przez jakiś czas mieszkać u rodziców. Trochę zachłysnęliśmy się Zachodem i wszyscy chcą MIEĆ. I to od razu. A trzeba czasu. Trzeba mieć pokorę do życia, tak jak mówię moim pacjentom, żeby mieli pokorę do nałogu, bo nałóg jest silny. Ostatnio przeczytałem gdzieś, że życie jest wredne, ale jeśli mamy dystans to ono nic nam nie zrobi tą wrednością. Jeśli mamy wrednego sąsiada i mamy do niego dystans to nic nam nie zrobi, ale jak się wkręcamy to się denerwujemy.

Jak ktoś naprawdę chce spróbować to tak kombinuje, że mu wyjdzie. Np. ja – może jakieś studia podyplomowe? Nie coś długiego, raczej rocznego, ciekawego. Ja już wiem, że chcę się rozwijać. Poznaję nowych ludzi, od zawsze to lubiłem. Mam dużo znajomych. W moim życiu bardzo ważną rolę pełniły kobiety.

Jakie?

Począwszy od matki, żony, córek, po szefowe – dużo ich miałem i uważam to za plus. M. in. w spółdzielni produkcyjnej była taka Pani Kazia. Ona była taką duszą, że jak byłem w wojsku i było mi źle, to nie pisałem do domu, ani do dziewczyny, tylko do niej. A ona mi odpisywała. Jak szedłem do wojska to powiedziała mi, że jest zrozpaczona, bo ma guza wielkości pomarańczy i ma iść na operację. Namówiłem ją, żeby skontaktowała się ze swoim dawnym kolegą, profesorem medycyny, żeby do niego pojechała. I okazało się, że jest w ciąży w wieku 51 lat! Pisała, że nie wie czy ma się śmiać czy płakać. Lekarze tak się pomylili.

A tacy ludzie 35+, co stracili pracę, albo nie lubią tej co mają?

To jest tak – nigdy nie myślałem, że będę terapeutą. W życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Czasami wydaje nam się, że coś w ogóle nie jest w naszej gestii, a czasami, że jakaś praca jest dla nas super. Nigdy nie pozwalałem sobie być długo bez pracy, bo to mnie demotywowało. Trzeba działać. Teraz jest dużo programów, projektów. Jak ktoś jest w czymś zdolny to to może okazać się jego źródłem dochodu. Nie bać się. Próbować. Firmy się zmieniają, technologie się zmieniają. Trzeba umieć się przebranżowić. To, że przez chwilę będę mieć niższy status materialny – to jest nieistotne. A jak się ma kogoś kogo się kocha to jest zupełnie inna bajka. Jak się ma do kogo wrócić do domu. To jest fajne! – mówi bardzo rozmarzony. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie mojej żony. A jak chciałem zrobić coś głupiego to mnie napominała.

Żona: – Bo ja jestem jego odwrotnością.

Pan Grzegorz: – To jest ważne, bo czasami człowieka ponosi. Nigdy mi niczego nie narzucała, raczej siadaliśmy i rozmawialiśmy co byśmy chcieli. Jak dzieci dorosły to mówiły, że jesteśmy w porządku, choć nie chcą z nami mieszkać. Że zawsze byliśmy normalni. Większej pochwały nie trzeba.

To jak to jest w tej Polsce: można czy nie można?

Jest trudno. Powiedziałbym nawet, że Polska jest trochę krajem antyrodzinnym, mimo, że takim katolickim. Trudno jest młodym zdecydować się na dziecko. Jeszcze to, jeszcze tamto, już jest kredyt na mieszkanie, ale ono jest za małe, chciałoby się większe. Dzisiaj dobra praca jest, a jutro może jej nie być. Młodzi trochę obawiają się. Wiemy, bo przyjeżdżają do nas znajomi naszych córek. A radość z dzieci jest nie do opisania.

A co z tym morsowaniem?

Lubię pływać. Chodziło mi to po głowie od kilku lat kiedy zaczęliśmy systematycznie z żoną jeździć na basen do Sulechowa. Po basenie była sauna, a rozmowy w saunie są różne. Kiedyś był tam taki młody człowiek i mówi, że niedaleko w Niesulicach można pomorsować. Przyjeżdża tam nawet jakiś lekarz i jest to bezpieczne. Można się potaplać w przeręblu i to jest super. Widziałem morsów w telewizji i postanowiłam zostać morsem. Jakoś tak bardzo mi się chciało. Ale to dojrzewało we mnie prawie rok. Przez 1 sezon tylko marudziłem, że chciałbym, ale nie wiedziałem jeszcze jak i kiedy. Następnego lata zrobiłem sobie różnego rodzaju badania, bo gdyby lekarz zabronił to trudno. I wymyśliłem sobie, że będę co tydzień pływał w jeziorze. I tak pływałem przez lato, wrzesień, październik, a potem zacząłem szukać w internecie. Znalazłem grupę w Świebodzinie i wysłałem zapytanie na Facebooku. Odpowiedział mi pan, że zapraszają serdecznie w niedzielę o dwunastej, więc pojechałem. To już był listopad. Wszedłem z nimi razem do wody i od tego czasu co tydzień w niedzielę w Wilkowie maczamy się w zimnej wodzie.

Przez okrągły rok?

Przez zimę, do kwietnia, bo potem już jest za ciepło (śmiech).

Jakie to fajne! Myślę, że zdrowotnie dobrze to na mnie podziałało, również sauna, bo generalnie rzadko kiedy choruję, nie bywam przeziębiony, nie bolą mnie kości, bo po 50-tce to już trochę bolą kości. Mam więcej energii. To jest niesamowite, bo najpierw jest takie mocne uczucie zimna a potem ulga, kiedy krew wraca z powrotem do naczyń. Takie dziwne ciepło. Jest tam grupa kilkunastu osób, które systematycznie taplają się w ziemnej wodzie.

Skąd się to w Panu wzięło?

Trudno powiedzieć. Czytałem dużo pozytywnych rzeczy o morsowaniu. Generalnie byłem mało sportowy, nie biegałem, nie grałem w piłkę. I wymyśliłem sobie, że jakiś sport trzeba by uprawiać, a morsowanie wydało mi się takie ciekawe, trochę inne. Potem okazało się, że to nie jest aż tak mocno inne, bo przecież tam było kilkanaście osób, od nastolatków po ludzi starszych ode mnie, więc sport jak sport – dużo czasu nie zajmuje, ale trzeba trochę o siebie zadbać. O kondycję, pobiegać, poćwiczyć, rozgrzać się. Trochę schudłem przez to, wydaje mi się, że mam lepszą sylwetkę, więc widzę same plusy. Resztę może żona powiedzieć (żona się śmieje). I to jest taka moja ostatnia przygoda. Zarażam innych, wszystkim mówię, że to jest super fajne i żeby spróbowali. Nawet żonę udało mi się namówić! Wydaje się, że nie da się wejść to lodowatej wody, ale się da. To jest też tak jak ze zmianą pracy –  wydaje ci się, że się nie da, ale się da, tylko trzeba spróbować. Gdyby mi się nie spodobało to bym tego nie robił.

To co się tam Panu tak podoba oprócz zdrowia i fajnej sylwetki?

Mam lepsze samopoczucie i podoba mi się ten stan najpierw zmrożenia, a potem dochodzenia gorąca do całego ciała. To jest takie dziwne. Trzeba to przeżyć. Nawet kilkanaście minut po wyjściu z wody czuje się jeszcze takie niesamowite uczucie ciepła. Poza tym tam wszyscy są uśmiechnięci, zadowoleni przed wejściem i po wyjściu z wody, żartujący. Chwila morsowania, a wyjeżdżamy stamtąd z pozytywnym nastawieniem. Jest wesoło, nie ma żadnej rywalizacji.

Kiedyś była taka zabawna sytuacja: 1 z kolegów miał koleżankę redaktorkę i ona przyjechała z telewizją regionalną, żeby w Sylwestra zrobić nam zdjęcia. Byliśmy w Teleexpressie, a mnie z czapeczką Mikołaja zobaczyli moi pacjenci i mówili do innych terapeutów: – Pan Grzechu jest w telewizji jako mors Mikołaj. Przyjechałem do pracy i wszyscy pytali się czy byłem w Warszawie, o co chodzi, bo byłem w Teleexpressie.

Grzegorz Nawrot mors
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Fajny przykład dla nich…

Tak. Trzeba dbać o siebie, warto też robić różne rzeczy i wcale nie trzeba mieć kasy, żeby być morsem. To kwestia ręczniczka, rękawiczek i czapeczki jakiejś. To jest sport dla każdego. To jest też sport ekstremalny, więc jak najbardziej również dla twardzieli. I mamy coraz więcej dziewczyn.

Pytanie do żony, która cały czas krzątała się w pobliżu:  

Jaki był Pani mąż kiedy wykonywał te prace nie angażujące jego pasji, a w pasje angażował się popołudniami i teraz kiedy jest terapeutą, który lubi swoją pracę. Czy się zmienił?

Chyba nie, zwykle miał dużo energii. Ale był przygaszony kiedy pracował w tej firmie, w której nie mógł dogadać się z szefową. Tam nie było dobrze, ciągle było coś.

Jak sobie pomagał, żeby rano znowu wstać do pracy?

Wstawał i nie zastanawiał się – trzeba iść i koniec.

Po czym było widać, że jest przygaszony?

Czasami przyjeżdżał i wyglądał jakby był chory. Pytałam czy źle się czuje. Odpowiadał, że nie. Ale robił tam rzeczy wbrew sobie.

Pan nic mi nie powiedział, że czuł się jakby był chory a żona zauważyła.

Być może tak się czułem. W stresie człowiek wygląda inaczej.

Kiedy idę czasem do mojej dawnej pracy mówią, że denerwuję ich swoim wyglądem, luzem i roześmianiem, bo oni mają spięte twarze, przykurczone ramiona. Niedawno byłam nad morzem z koleżankami. Jedna z nich jest dyrektorem w banku i ma 2 kredyty mieszkaniowe do spłaty. Miała wypisane na twarzy przeciążenie, widać to było również po jej sylwetce. 

Jak się potem mąż zmienił jak został terapeutą?

Opowiadał o wszystkim z przejęciem, dużo notował, przeżywał i widziałam, że chce to robić dobrze.

Jest szczęśliwym człowiekiem?

Żona: – Z tego co widać to tak. Teraz tak.

– Teraz tak, potwierdza Pan Grzegorz.

Co Pani poradziłaby takim osobom, które zostały zwolnione z pracy?

Nie jestem dobrym doradcą, bo jestem osobą ostrożną, troszeczkę stopuję, może nawet za bardzo. Powiedziałabym – nie idź na żywioł, zastanów się, przeanalizuj wszystkie możliwości, żeby się nie wpakować.

A gdyby przyszła do Pani koleżanka Pani córki? Nie chciałaby wyżalić się w domu tylko przyszła tutaj i powiedziała: – Chora jestem od tej roboty.

Zaproponowałabym jej, żeby szukała nowej pracy, ale na razie nie rezygnowała ze starej, bo jak nic nie znajdziesz, a nie masz źródła utrzymania to dobrze jest pracować gdziekolwiek. Ja jestem typem asekuracyjnym.

Ale mąż mówił, że tylko raz w życiu szukał pracy a tak praca znajdowała jego?

Takie szczęście miał.

Pan Grzegorz: Bo do szczęśliwych szczęście przychodzi.

To polega na tym, żeby mieć oczy szeroko otwarte.

Żona: Właśnie. Ten jeden raz kiedy szukał to miał zarabiać 600 zł. I on mówi: za 600 zł mam iść?! Ale jak nam zabraknie to skąd my te 600 zł weźmiemy? Na razie idź, potem poszukasz lepszej.

Pan Grzegorz: Żona praktycznie podchodziła do tego.

Żona: Lepsza taka praca niż żadna. A co, miał siedzieć w domu i czekać, że może lepsza praca sama się znajdzie? Chociaż podobno trudno jest pracować i szukać pracy.

Pan Grzegorz: Ja miałem tak, że jak widziałem, że praca jest dla mnie zbyt dużym obciążeniem to zaczynałem się rozglądać. To też mówię moim dzieciom. Zawsze można gdzieś wysłać CV. Chyba, że sytuacja jest bardzo ciężka, wtedy należy wziąć urlop i zająć się szukaniem pracy. Trzeba się rozglądać i trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Zawsze jak miałem informację o jakiejś pracy to dopytywałem się o szczegóły. Może akurat coś dla mnie się trafi? To jest tak jak teraz z wyprzedażami – jest okazja. I tą okazję trzeba złapać, bo jak przejdzie to czasami drugiej nie będzie. Staram się wykorzystywać okazje. Morsowanie to też była taka okazja. Ktoś bardzo pozytywnie o tym opowiedział, więc pomyślałam sobie, że spróbuję. I tak było ze wszystkimi moimi przyjemnościami w życiu. Jestem za tym, aby podejmować tematy. Zawsze potem można powiedzieć nie, ale najważniejsze, żeby spróbować. Może nie jako zarobek, a jako hobby? Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Jest takie fajne powiedzenie, że albo osiągniesz sukces, albo się czegoś nauczysz.

Dokładnie.

A jakoby przyszła do Pani siostra albo sąsiadka i powiedziała, że wyrzucili ją z pracy, co by Pani wtedy powiedziała?

Jak to co? Dałabym przykład mojego męża, który też szukał pracy, różnych zawodów się imał i jakoś się udało. Próbować, chodzić, bo czasami samo wysłanie CV nie wystarcza. Trzeba się pokazać, jeśli jest taka możliwość. I nie załamywać się. Trzeba przetrwać okres bez pracy.

Siostra żony, która przyszła z wizytą i od chwili przysłuchuje się rozmowie, dodaje:

Zachorowałam na nerwicę i nie mogłam pracować. W tym czasie mój mąż również stracił pracę. Było nam bardzo trudno. W szpitalu mówili mi, abym się nie załamywała. Ale jak tu się nie załamywać w takiej sytuacji? Straszne, ale jakoś przetrwaliśmy.

Co Pani pomogło?

Trafiłam na terapię. Nie wierzyłam, że można tak człowieka zmienić. Pomyślałam sobie, że psycholog pogada i sobie pójdzie. Przez 3 miesiące tak mnie przestawili, że zmieniłam się zupełnie. Zawsze byłam wycofana, a teraz zaczęłam stawiać na swoim. Bardzo mi to pomogło.

Coś jeszcze?

Mąż pomagał mi bardzo. Potem znalazłam pracę w handlu, bo miałam w nim doświadczenie. Pracuję tam do dziś. A kilka lat później urodził się wnuczek. On jest lekiem na wszystko. Jak się pojawił to przeszły mi wszelkie choroby.

Czyli jednak rodzina?

Tak.

Dziękuję Państwu bardzo.