WYWIAD: Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Follow my blog with Bloglovin

grzegorz nawrot ogrod kwiaty
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Stary dom z wiśniowej cegły, wejście przez małą werandę, wokół piękny ogród. Jak w Anglii. Spotykam szczęśliwe, uśmiechnięte małżeństwo. Żyją spokojnie i dobrze. Nie zawsze tak było. O Grzegorzu Nawrocie dowiedziałam się od jego córki. Kiedy opowiedziałam młodej dziewczynie, że piszę o ludziach, którzy mocno zmienili swoją karierę, powiedziała – To mój Tata! Wsiadłam w samochód i pojechałam na lubuską wieś na rozmowę. Dostałam domowy obiad, pyszne ciasto i wiarę w to, że można zdobyć wykształcenie i znaleźć pracę wykorzystującą wszystkie swoje talenty w każdym wieku. I tak po prostu – cieszyć się życiem znajdując coraz to nowe niesamowite hobby.

Grzegorz Nawrot, rolnik z wykształcenia, pracował w wielu miejscach zanim znalazł tą właściwą pracę. W wieku 40 lat poczuł, że jeśli chce dobrze służyć ludziom trzeba wrócić do szkoły. Zdał maturę i do 50-tki skończył pedagogikę resocjalizacyjną i zdobył certyfikat terapeuty. Studiował w tym samym czasie co jego córki i namówił na studia żonę! Z resztą nie tylko na studia…

W jaki sposób wybrał Pan swoje wykształcenie?

Była taka konieczność. Pochodzę z gospodarstwa rolnego. Było nas 4 chłopaków, po kilkunastu latach urodził się piąty. Najstarszy brat został stolarzem, więc rodzice wymyślili, że ja jako drugi syn będę rolnikiem. Bardzo lubiłem kwiaty i chciałem być ogrodnikiem. Już nawet załatwiłem sobie szkołę i oznajmiłem rodzicom, że pojadę do Leszna, do Technikum Ogrodniczego. A rodzice, że nie – pójdziesz do Technikum Rolniczego w Starym Tomyślu, a potem zobaczymy. Najpierw poszedłem do rolniczej szkoły zawodowej, a potem w wieku 17 lat okazało się, że już jestem „za stary” na przejście do szkoły ogrodniczej. Tak skończyłem Technikum Rolnicze.

Czy tam było trochę ogrodnictwa?

Niewiele. Mnie bardziej fascynowało ogrodnictwo ozdobne, a rolnictwo to rolnictwo. Dużo o ziemi, której zapach jest mi bardzo bliski. Kiedy spaceruję dziś z psami czuję ten zapach, szczególnie kiedy w polu jeżdżą maszynami.

Pod koniec szkoły średniej wymyśliłem, że pójdę na studia ogrodnicze i zacząłem czynić starania. To były takie dziwne czasy, że trzeba było mieć znajomości, żeby się gdzieś dostać. Nie zdałem jednak matury. Myślę, że dlatego, że byłem działaczem młodzieżowym. Przez ostatni rok szkoły miałem mocno na pieńku z dyrekcją. Broniłem uczniów, którzy mieli jakieś problemy i założyłem Związek Młodzieży Wiejskiej (ZMW), podczas gdy 100% uczniów należało do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP). Dyrektor próbował mnie za to wyrzucić, ale nie udało mu się.

Skoro nie zdałem matury nie mogłem pójść na studia ogrodnicze. Poszedłem do pracy do spółdzielni produkcyjnej na staż, ale po roku zabrano mnie do wojska. Po wojsku zaproponowano mi tam etat traktorzysty, ale nie chciałem. Znalazł się etat w Urzędzie Gminy. To była trudna praca, bo nie miałem odpowiedniego wykształcenia. Zatrudniono mnie w dziale wywłaszczeń gruntowych, a tam powinien pracować prawnik. Przepracowałem pół roku, ale ożeniłem się i po ślubie wyprowadziłem się do żony. W jej okolicach można było pracować w Gminnej Spółdzielni (tzw. GSie), Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGRrze), albo w szpitalu psychiatrycznym w Ciborzu. W szpitalu szukano zaopatrzeniowca medycznego i przyjęto mnie. Znowu zupełnie nie po wykształceniu. Pracowałem tam 11 lat. Miałem nadzieję, że dostanę mieszkanie służbowe, będę sobie tak pracował i będzie w porządku. Okazało się jednak, że z mieszkaniem nie było tak łatwo. Zawsze znalazł się ktoś ważniejszy kto je dostawał, bo miał „dojścia”. Takie były czasy. Mieliśmy już pierwsze dziecko, mieszkaliśmy na pokoju z kuchnią, bez łazienki. Do partii nie należałem, chodziłem do kościoła i kiedy w szpitalu były prowadzone okresowe oceny pracowników dostawałem ocenę „dostateczny” z adnotacją „aspołeczny”.

Czy pracując w spółdzielni lub Urzędzie Gminy miał Pan jakieś przemyślenia o swoim życiu zawodowym, co by Pan chciał a czego nie chciał?

Zawsze marzyłem o ogrodnictwie. Rodzice mieli chmiel i ich kolega chmielarz miał ogrodnictwo. Teść zbudował mu szklarnie. Marzyłem, że może dostanę kawałek ziemi, ojciec postawi mi jakiś tunel i będę tam sobie pracował. Dodatkowo w latach 70-tych ogrodnictwo prywatne było dobrze płatne (przyp. takich ludzi nazywano badylarzami, tzn. miał pieniądze i robił je na badylach, czyli roślinach). Sadziłem, rozmnażałem kwiatki, wiedziałem co przy nich zrobić, żeby pięknie kwitły. Po nauce, czy pracy biegłem do ogródka i siedziałem w nim do zmroku.

Kiedy to się zaczęło?

Bardzo dawno. Nawet nie pamiętam, ale moja mama opowiadała, że chciałem sypać kwiatki na Boże Ciało, a jako chłopak nie mogłem, więc sypałem je po podwórku. Musiałem być dość mały.

Myślę, że kiedy podrosłem rodzice nie potraktowali serio tego co mówiłem o kwiatach. Chłopak mówi o kwiatach… Nie zgodzili się też na szkołę z internatem. Chcieli nas wszystkich mieć blisko. I np. latem fundowali mi i braciom uprawę ogórków skoro chciałem mieć ogrodnictwo. Ale nie mieliśmy z tego żadnych pieniędzy. Wszystko mama przeznaczała na dom. Większość wolnego czasu spędzaliśmy w gospodarstwie, bo przy chmielu było bardzo dużo pracy. Pamiętam, że nie chciałem być rolnikiem i nie chciałem pracować tak jak oni. Pracowali od świtu do nocy 7 dni w tygodniu, a jak przyszedł chmiel to jeszcze były nocki, bo w nocy się go suszyło. Miałem nadzieję, że kwiaty dadzą mi lepszy byt i będę robił to co lubię. Zawsze chciałem w życiu robić to co lubię.

Mam kuzynkę, która mieszka za granicą i ona zawsze mówiła, że liczy się albo kasa, albo to co lubisz. Praca w spółdzielni i w urzędzie nie były tym co lubiłem. Po prostu – trzeba było gdzieś pracować, bo miałem rachunki do płacenia.

Czym w takim razie dodawał Pan sobie energii, żeby to zrównoważyć?

Aż do ślubu byłem działaczem młodzieżowym w Związku Młodzieży Wiejskiej. Chcieliśmy mieć świetlicę, wieczorki, dyskoteki i rywalizowaliśmy z ZSMP. Udało mi się to zrobić i to się roznosiło na kolejne wsie. Spotykaliśmy się nawet w niedziele.

Skąd się to w Panu brało?

Mój ojciec był działaczem. Może mam to po nim. Poza tym miał znajomego, który jak do nas przyjeżdżał mówił: -Ty, chłopak, może byś podziałał w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym (przyp. ówcześnie 1 z 3 istniejących partii)? Ale wolałem z młodzieżą. Teraz jak czasem spotykam znajomych z tamtych czasów to fajnie wspominamy jak zbijaliśmy tynki, robiliśmy podłogę. Świetlica stoi do dzisiaj, zrobiona ze starej szkoły. A w domu zrobiłem punkt biblioteczny. Zarwałem mamie kredens i była z tego straszna awantura. Chciałem, żeby na tej wsi było trochę miasta. Najpierw było nas kilkanaście, potem kilkadziesiąt osób. Działaliśmy prężnie. Moje życie składało się z pracy na gospodarstwie, działalności społecznej i wizyt u dziewczyny. Na nic innego nie zostawało już czasu.

Co ta działalność Panu dawała?

Trochę satysfakcji, również dlatego, że w szkole musiałem się mierzyć z dyrekcją. To nie było proste. Musiałem czasem namawiać rodziców, aby się zgodzili na moje pomysły, a oni mieli potem przesłuchanie, np. od proboszcza. Ale tak – bardzo chciałem być z ludźmi i nigdy nie stałem z boku.

Był Pan tam jakimś liderem?

Tak, trochę. Zakładałem zarząd miejsko-gminny ZMW i w wieku 18 lat zostałem jego prezesem w Nowym Tomyślu. Do 23 roku życia, do ślubu intensywnie działałem. Miałem mnóstwo ideałów i to mi się podobało. Jedna osoba zrobi niewiele, ale razem coś już można zrobić. Nie podobały mi się organizacje komunistyczne, chciałem robić coś dla ludzi.

Miło się wspomina?

Niektóre rzeczy miło, inne mniej. Wspominam stan wojenny. W sumie nie miałem źle, tak to odbieram teraz. Wezwali mnie do Poznania i był tam jakiś milicjant-generał, który próbował nam zrobić pranie mózgu, a potem dostaliśmy legitymacje i jakieś zaświadczenia, że możemy jeździć po całym województwie i „uspokajać nastroje”. Tak to się nazywało. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam kiedy pierwszy raz wykorzystałem tą legitymację. Mój kolega, młody rolnik nie mógł nigdzie dostać nawozu. Poszedłem do Urzędu Gminy, pokazałem legitymację, powiedziałem, że jestem z zarządu wojewódzkiego i chciałem się zorientować jak jest rozdzielany nawóz w tej gminie i ile dostają z tego młodzi rolnicy. Pan miał rosę na czole, mówił, że zna mojego ojca i od tego czasu nawóz dla kolegi się zawsze znajdował. Ale ja powiedziałem sobie, że nigdy więcej tego nie użyję. To było dla mnie straszne. Ten człowiek, w wieku mojego ojca był bardzo zestresowany, a ja poczułem moc takiej dziwnej władzy.

Ale można było wykorzystywać tą legitymację do dobrych rzeczy…

Można było. Ale chyba byłem za młody. Ta sytuacja bardzo zapadła mi w pamięć. Ten człowiek wystraszył się jakiegoś gówniarza. Nie chciałem tak. Robiłem imprezy dla dzieci, dla rodzin, dożynki. Rzeczy bardziej kulturalne niż polityczne. W wojsku też miałem możliwość wyboru i wybrałem bycie tzw. KO-wcem (przyp. pracownik kulturalno-oświatowy). Zajmowałem się klubem, biblioteką, odnawiałem plansze informacyjne. Mam chyba zmysł artystyczny. Nie zaangażowałem się w żadną działalność polityczną, co skutkowało np. tym, że nie awansowałem i skończyłem wojsko tylko jak starszy szeregowy, a moi koledzy jako starsi kaprale. Ale nie identyfikowałem się z systemem i udało mi się jakoś przetrwać.

Jaka była kolejna praca kiedy przeprowadził się Pan do żony?

Przyjechałem do niej w 1986 r. i zacząłem pracę w tym szpitalu, w zaopatrzeniu. Jeszcze był komunizm. Pamiętam jak robiłem zamówienie, a dostawałem co innego (śmiech). A potem po transformacji ustroju było wielkie zdziwienie, bo jak zamawiałem czegoś setki albo miliony to dostawałem to. Trochę trwało zanim nauczyłem się, że zamawiam tylko tyle ile jest faktycznie potrzebne. Dużo jeździłem na zakupy do Polf po całej Polsce i po dary dla szpitala. Lubię jeździć, ale źle się czułem zostawiając żonę i córki i bardzo chciało mi się do domu. Myślę, że właśnie dlatego nie wyjechałem do pracy za granicę, bo nie zniósłbym rozłąki. Dłużej jak na 10 dni nie rozstawaliśmy się.

Realizował się Pan tam?

W pracy nie koniecznie. Po pracy tak. To był przypadek – miałem przygodę z makramą. Pod koniec lat 80-tych była moda na kwietniki ze sznurka i bardzo podobało mi się to. Nasz pokój z kuchnią był malutki, ale dla mnie kwiaty domu były niezbędne, więc wymyśliłem sobie wiszące kwietniki. Nie zarabialiśmy wtedy dużo i liczyliśmy się z każdą złotówką, więc o kupnie nie było mowy. Koleżanka teściowej przyniosła taki kwietnik z książeczką jak zaplatać sznurki. Spróbowałem i wyszło mi. Zrobiłem najpierw jeden, potem drugi. Pewnego razu odwiedził mnie kolega, który pracował w Domu Kultury w Ciborzu i jak je zobaczył zaproponował, abym zrobił wystawę. A potem pokazał mi film o Abakanach Magdaleny Abakanowicz, który zrobił na mnie duże wrażenie. Aż tak nie chciałem tego robić, ale miałem kilka swoich wystaw, m.in. w Muzeum Etnograficznym w Ochli, a jedna z makram pojechała nawet na wystawę do Danii. Dawałem makramy jako prezenty, czasem siedziałem nad nimi całą noc. Uwielbiałem to tworzenie. Z czasem sam zacząłem robić swoje wzory, żeby nie powielać istniejących, czerpałem inspiracje z przyrody, łączyłem sznurek z wikliną, trawami, kwiatami…

Czy właśnie wtedy ujawnia się Pana talent artystyczny po raz pierwszy?

Ja tego nie uważałem za talent. W szkole podstawowej miałem nauczycielkę od plastyki, której wnuczka chodziła z nami do klasy. Ona miała piątki, reszta – trójki. Ja i mój kolega Darek ładnie rysowaliśmy i trochę razem konkurowaliśmy. Darka mama też była nauczycielką plastyki i pewnego razu, w siódmej klasie, on pokazał jej te nasze rysunki z trójami. Mama wzięła je na radę pedagogiczną i zrobiła się z tego mała awantura. Ciągle były awantury wokół mnie (śmiech). Koniec końców dostaliśmy dobrą ocenę z plastyki i jak teraz sobie przypominam to rzeczywiście ładnie rysowałem, miałem tzw. zmysł. Lubiłem też układać bukiety. Mam taką łatwość w dobieraniu rzeczy do siebie.

Czyli de facto od dziecka, podobnie jak z kwiatami?

Tak. Może gdyby ktoś zajął się tymi moimi talentami, bardziej by się rozwinęły. Darek jako syn nauczycielki miał łatwiej. Ja byłem synem rolników i te moje umiejętności artystyczne były mniej ważne. Liczyła się tylko praca na roli i wykształcenie takie, jakie było potrzebne. Tak zostałem wychowany – to co jest potrzebne jest ważne. I dlatego uciekałem sobie w takie przygody. Miałem ich kilka.

Czy w czasie szkoły średniej robił Pan coś z tym talentem?

Nie. Wtedy działałem w kabarecie; obśmiewaliśmy trochę szkołę i system. Miałem łatwość w uczeniu się na pamięć do tego stopnia, że przed szkołą podstawową nauczyłem się całego Elementarza i długo miałem problem z czytaniem. W drugiej klasie zostałem złapany, że nie umiem czytać tylko recytuję na pamięć.

Co dzieje się po 11 latach pracy w szpitalu?

W trakcie tej pracy dostaliśmy pierwsze służbowe mieszkanie z małym ogródeczkiem. Były w nim kwiatki, warzywa, truskawki i spełniałem się w ogródku. W ogóle tak śmiesznie, bo byłem jednym z nielicznych facetów, którzy pracowali w ogródku. Kobiety zazdrościły żonie. Ale czasem były też konflikty ogrodowe. Np. kiedy poprosiłem żonę, aby posadziła coś w konkretnym miejscu, a ona zrobiła to inaczej. Jak przesadziłem to się potem obraziła.

Tak więc po przeprowadzce zajmowałem się pracą, ogrodem i makramą. Z czasem pojawił się problem, bo starsza córka okazała się alergikiem, a w sznurkach osadzał się kurz i nie miałem co z tym zrobić. W pewnym momencie udostępniono mi pracownię plastyczną w szpitalu na oddziale terapii i z czasem zacząłem tam szkolić instruktorów, żeby mogli potem wyplatać makramy ze swoimi pacjentami. Miałem też swoją sekcję w zakładowym domu kultury gdzie uczyłem młodzież i dorosłych jak wyplatać makramy.

Ale jak to się zaczęło, że zaczął Pan robić kursy w szpitalu?

Od jednego kwietnika wiszącego u mnie w domu. Przyszedł do mnie kolega plastyk z naszego domu kultury i mówi: Ty, to jest fajne. Tam pracowała wspaniała pani, Basia Silna i przyciągała różnych ludzi. Powiedziała, że jeśli chcę to da mi pomieszczenie w piwnicy w klubie i będę tam mógł prowadzić swoją sekcję. – Powiesz mi co mamy Ci kupić i będziesz sobie działał. I tak działałem, a potem udostępniono mi tą pracownię plastyczną. To było robione społecznie, popołudniami i było fajne. Nie boję się konkurencji. Jak coś umiem, chętnie się podzielę. Jak ktoś będzie lepszy ode mnie to super.

Z czasem sizalowy sznurek stał się trudno dostępny, bo do rolnictwa wszedł nylonowy i tak powoli przygoda z makramą wygasała. Ale w to miejsce pojawiła się nowa.

Jaka?

To też była ukryta pasja z młodości. Piekłem torty.

Jest Pan człowiekiem wielu talentów!

Tak to sobie tłumaczę: było nas 4 chłopaków, któryś musiał pomagać mamie. Skoro pierwszy pomagał tacie, to drugi pomagał mamie. Moja mama piecze pyszne ciasta, więc nauczyłem się od niej. Przypadło mi też w udziale prasowanie koszul dla wszystkich braci.

Byłem kiedyś u koleżanki i ona miała tort w szachownicę (jak się kroi kliny to są one w szachownicę). Wytłumaczyła mi jak to zrobić. Piecze się 2 biszkopty, ciemny i jasny, a potem wykrawa kółka i przekłada. Trochę precyzyjnej roboty, ale jak się sklei kremem to ucięty kawałek jest w szachownicę. Wygląda to bardzo efektownie. Postanowiłem, że zrobię taki tort na Dzień Mamy. Całą jedną noc piekłem biszkopty, żeby nikt nie widział, a drugiego wieczora robiłem tort. Wpadł wtedy do mamy zaprzyjaźniony ksiądz i ona bardzo żałowała, że nie ma nic upieczonego. Szturcham mamę, że zrobiłem tort, ale ona go nie wystawiła, bo nie wiedziała czego się może spodziewać. Mówiła tylko: cicho, cicho. Księżulek pojechał. Rozkroiliśmy ten tort do kawy i jak mama zobaczyła, że jest w kratkę to mówi: – O Jezu, jak ty to zrobiłeś?!  – Chciałem zrobić niespodziankę.

Grzegorz Nawrot pieczenie tortow
fot. arch. Grzegorz Nawrot

I od tego się zaczęło. Piekłem dla rodziny, a potem również dla innych ludzi. Mało na tym zarabiałem i żona się denerwowała, że kolejną sobotę robię tort, ale lubiłem je przystrajać. Np. w grona porzeczek czy kwiaty. Te torty były piękne. Każdy był dziełem sztuki. Nauczyłem się też z książki piec tort serowy. Ludzie zaczęli opowiadać: – Jak chcesz mieć dobry tort to idź do Grzesia – i tak zaczęli do mnie przyjeżdżać. Zamawiali torty urodzinowe, komunijne, nawet weselne.

Co dawało Panu pieczenie tych tortów?

Radość. Radość efektu końcowego.

I dekorowania? Czyli ten talent manualny cały czas domagał się wyjścia na zewnątrz?

Tak. Pasja do kwiatów też się z tym wiązała – robienie kompozycji, żeby to jakoś wyglądało. Chyba miałem taki zmysł estetyczny.

Co było po pracy w zaopatrzeniu? Ile ma Pan wtedy lat?

Jest 1997r. Mam trzydzieści kilka lat i jest to jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. Któregoś razu rodzice poprosili nas braci na spotkanie i poinformowali, że ten brat, który miał objąć gospodarkę zmienił zdanie i wyprowadził się z rodziną. Mówili, że nie poradzą sobie sami i chcą, żebym przyszedł im pomagać. Najmłodszy brat był niepełnoletni, a najstarszy miał własny biznes więc padło na mnie, szczególnie, że miałem wykształcenie rolnicze. Ojciec powiedział: – Znasz się na tym, przyjdziesz na kilka lat. Obawiali się może jakiegoś konfliktu, być może dlatego, że młodszy brat odszedł, więc mieli zapisać mi kawałek ziemi, żebym się wybudował i mieszkał osobno. Mieli pomóc mi w tym, a ja miałbym zostać z nimi do czasu, aż najmłodszy brat obejmie gospodarstwo. Taki był plan.

To była trudna decyzja, wszyscy mi odradzali, a mi było trudno odmówić rodzicom. Zwolniłem się z pracy i od poniedziałku do piątku pracowałem i mieszkałem u rodziców w Nowym Tomyślu. Do domu wracałem w weekendy, choć nie zawsze. Czasem żona przyjeżdżała do mnie. Już mieliśmy drugą córkę i na szczęście malucha. Ale to było 70 km odległości. Bardzo trudny okres.

Czyli był Pan zatrudniony u swoich rodziców na gospodarstwie?

Tak. Zacząłem budowę. Optymistyczna wersja wydarzeń dawała mi szansę wybudowania, ale załamał się rynek chmielu. Nie sprzedaliśmy go raz i drugi i cudem było, że gospodarstwo nie miało długów. O budowie domu nie było szans myśleć. Żona pracowała i utrzymywała nasze mieszkanie. Czasem brałem nawet od niej pieniądze, bo musiałem kupić jakiś koncentrat dla zwierząt czy roślin. Wytrzymałem rok.

Albo raczej nie – komentuje żona.

A potem było takie zdarzenie. Tu gdzie teraz mieszkamy mieszkało bezdzietne małżeństwo. Pomagaliśmy pani Irenie w ogrodzie, a za to mogliśmy korzystać z jego części i mieć swoje warzywka. Potem pani umarła i jej mąż, pan Paweł został sam. W Boże Narodzenie poprosił nas i powiedział, że potrzebuje pomocy i chciałby, abyśmy się nim zajęli, bo jego rodzina nie chce. Miał 82 lata, chodził o kuli, ale umysłowo był bardzo sprawny i pozytywnie nastawiony do życia. W zamian miał przepisać na nas dom. Ustalili to z żoną, że dom otrzyma ten, kto się nimi zajmie. Ja tam na gospodarce, tutaj taka prośba. Trzeba było podjąć szybką decyzję i podjęliśmy ją pod namową moich teściów. Ja nadal byłem tam, tu żona z dziećmi na mieszkaniu służbowym, ale z pomocą teściowej pomagała panu. Po miesiącu pan Paweł poprosił, aby się do niego sprowadzić, bo nie czuł się bezpiecznie. Poprosiliśmy więc o decyzję na papierze. Wszystko zostało sformalizowane i żona z córkami wprowadziły się do pana Pawła. A w marcu pan zmarł. Rozpętała się trochę wojna, bo część jego rodziny mieszkała w wiosce i liczyła po ciuchu na spadek, ale zająć się nim nie chciała. Po pogrzebie żona powiedziała, że nie chce zostać sama w tym domu więc wróciłem od rodziców. Wszystko co mieliśmy zainwestowaliśmy w fundamenty domu i one tak po dziś dzień stoją. Uprawomocnienie spadku trwało 3 lata, bo rodzina pana Pawła wymyślała nam różne rzeczy.

Przez około miesiąc byłem bez pracy. Pojechałem również do szpitala do Ciborza, ale dyrektor powiedział, że nie kochał mnie aż tak bardzo, żeby przyjąć mnie z powrotem. To była połowa lat 90-tych, duże bezrobocie i pracy nie było. Chodziłem od firmy do firmy, mówiłem, że przyjmę każdą pracę i byłem we wszystkich firmach w gminie. Kiedyś zaszedłem do fabryki mebli tapicerowanych i tam też mnie odprawiono. Pamiętam, że wychodziłem stamtąd przygnębiony i myślałem: – Kurczę, jak człowiek odwiedza już któreś miejsce i mówią „nie, dziękujemy” to nie jest fajnie.

Okazało się jednak, że księgową była tam nasza sąsiadka, Pani Terenia, której przycinałem kwiatki. Natknąłem się na nią na korytarzu. Pyta się co słychać, a ja że pracy szukam i nie ma. – Nie ma? A chciałby Pan tu pracować? Odpowiadam, że wszędzie, bo nie mam pracy i tak się pożegnaliśmy. Na drugi dzień dostałem telefon – Proszę przyjechać, pojutrze może Pan zaczynać jako tapicer. Pani Terenia zadziałała i zostałem stolarzem-tapicerem.

Co Pan czuł tak chodząc od firmy do firmy?

Szukanie nie było długie, ale nawet od znajomych, których miałem sporo, słyszałem – Sorry, nie ma pracy. Nie chciałem jechać za granicę. Kilka lat później rozmawiałem z córką, która długo szukała pracy i przekonywałem ją, że w którymś momencie na pewno ją znajdzie, tylko musi w to wierzyć. Ale mnie było trudno wierzyć wychodząc z tej ostatniej firmy. Aż raptem pojawia się ktoś i praca jest. Pani Terenia była dobrym duchem. Od tamtej pory nie miałem już problemów ze znalezieniem pracy. Ale też nie pozwoliłem sobie na to, żeby rezygnować z pracy i szukać nowej. Najpierw miałem nową, dopiero wtedy rezygnowałem ze starej. Powinno się uczyć młodych jak radzić sobie w takich sytuacjach. Dzisiaj nikt ich tego nie uczy. Powinno się chwalić dzieci i młodych, ale powinno też się ich uczyć radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jak ktoś kilka razy zmieni pracę to wie, że trudne sytuacje są, a potem mijają. I ja już to wiem. Minął okres rozłąki z żoną, sądów, poszukiwania pracy. Takie doświadczenia wzmacniają człowieka.

Co dokładnie? To że przeżył kilka takich sytuacji?

Tak, to hartuje. Nie to, że nie mam obaw. Mam. Przy każdej zmianie, ale wiem, że mogę się odnaleźć gdzie indziej też. Pamiętam jak pierwszy raz przestrzeliłem sobie palec zszywką i był drętwy przez miesiąc. Inni strzelali tymi pistoletem jak maszynowym, a ja wolno – puk, puk. Pamiętam jak się nie wyrabiałem… Pamiętam też, że mój znajomy nie miał pracy, a miał rodzinę na utrzymaniu. Tak samo nie mógł jej znaleźć jak ja. Wysłałem go do Pani Tereni. Jako ktoś z boku, powiedziałem mu: – Idź, dasz radę. Poszedł, dostał tą pracę i do dziś jest stolarzem, ale już na kierowniczym stanowisku. Jak człowiek jest sam to jest trudno.

To prawda.

Pracowałem tam niecałe 3 miesiące. Firma miała przestój w lipcu, dostałem przymusowy urlop i wtedy zadzwoniła do mnie pani prezes innej firmy, że potrzebuje natychmiast magazyniera.

A dlaczego zadzwoniła akurat do Pana?

Bo szukała pewnej osoby. Mówiła, że pasowałbym jej. Miałem dobrą opinię i posadę przyjąłem.

Dlaczego?

Traktowałem pracę tapicera przejściowo. Nie chciałem całe życie strzelać z pistoletu. W tej firmie niezbyt dobrze się też działo. Nie wróżyłem jej długiego życia. Potem szybko upadła. Tam było dziwne zarządzanie, jakieś kłopoty finansowe. Było widać, że w tej firmie „mają gdzieś” czy będzie istniała czy nie.

Pracując w zaopatrzeniu nie bałem się dokumentów związanych z magazynem i liczyłem na wyższą pensję. Potem okazało się, że to była stresująca praca, bo trudno było dogadać się z panią prezes. To też była firma, która upadała, a w takich miejscach trudno się pracuje. Rada Nadzorcza była liczna i każdy chciał coś dla siebie. Np. zwracałem uwagę, aby kupować dobrej jakości towar, a czasem miałem polecenie kupić taki jaki jest, bo to od kogoś z rady i towar mu się zniszczy, a nam mógł. Stresujące było też to, że była duża odpowiedzialność materialna, a ja zarabiałem jakąś tam pensyjkę i gdyby coś się stało musiałbym odpracowywać kilkadziesiąt lat. Ale poznałem wówczas mojego przyjaciela Sławka, który próbował rozwinąć swoją działalność gospodarczą – produkcję płotów z betonu. Jak kończyłem pracę po 15.00 to jeździłem do Sławka i pomagałem mu. W sumie ta praca była bardzo ciekawa, bo oprócz tego, że byłem magazynierem, robiłem też różne inne naprawdę ciekawe rzeczy, np. poznałem technologię wypieku chleba zastępując kierownika piekarni. Ale dostrzegałem tam też system jak rozwalić firmę, każdą firmę.

Czyli jak?

Niedbałość i wyprzedaż majątku. Miałem wrażenie, że ludziom z zarządu nie zależy na utrzymaniu firmy, że istnieje ona tyko po to aby, rozbudować czy umocnić swój indywidualny biznes. Przecież firma usługowo-produkcyjna to nie działalność charytatywna! Jak trafiało się coś fajnego to kupowali to zawsze ludzie z zarządu np. po 40% obniżce ceny. Akurat w tamtym czasie zmieniliśmy samochód i zaczęły się komentarze, że również kombinuję coś na boku. Nie umiem pracować w takiej atmosferze. Sytuacją krytyczną była kłótnia przy pracownikach z panią prezes, dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Zorganizowałem pracę swoim pracownikom, a ona wysłała ich gdzie indziej i nie mogłem ich znaleźć. Powiedziałem jej, że to jest niedopuszczalne, a ona zaczęła na mnie krzyczeć. Puściły mi nerwy i nie pozostałem dłużny. A potem wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że dłużej nie mogę tam zostać, bo nie potrafiłem z nią rozmawiać. Po prawie 2 latach zmiana pracy po raz kolejny. Co ja teraz mam zrobić? I poszedłem produkować paszę dla drobiu. Nie było innego wyjścia. To była fizyczna praca, ale dość dobrze płatna i po prostu była.

Jak sobie znalazł Pan tą pracę?

Żony koleżanki mąż tam pracował i powiedział, że jeśli odpowiada mi praca na produkcji to mogę przyjść. Zarabiałem więcej i można było pracować nadgodziny, a w czasie żniw nawet non stop. W jednym miesiącu pracowałem od 6.00 do 22.00, bo zależało mi na kasie. Na naszym rynku ta firma płaciła dobrze. Nie miałem satysfakcji z pracy, ale miałem pieniądze. Córki były coraz starsze i pieniędzy potrzeba było coraz więcej. Dla równowagi psychicznej piekłem torty. Jeden tort pojechał nawet zamrożony do Berlina. Jestem łasuch, uwielbiam słodycze i może dlatego udawały mi się takie smaczne.

Ta firma była po pegeerowska, ale ludzie byli w niej uczciwi i nikt nie pił. Dziwiło mnie to, oczywiście pozytywnie, aż dowiedziałem się, że jestem postrzegany jako człowiek kierownika i to „nic” było tylko przy mnie. Jak zorientowano się, że jestem „swój” i nie kabluję to okazało się, że wcale nie było tak różowo. Pracowałem tak kilka lat aż przyjechał do mnie kolega z lat ciborskich i powiedział, że gdybym chciał mogę pracować jako instruktor na oddziale uzależnień w szpitalu, bo oddział się powiększa i szukają kogoś.

Pojechałem na rozmowę, bo obecna praca też nie była szczytem moich marzeń, pomimo większych pieniędzy. Człowiek chciałby się spełniać w pracy. Chodziłem do niej, uczciwie ją wykonywałem, ale to nie było to. Z resztą znałem się na skupie zboża i mówię kiedyś skupującemu, że bierze mokre zboże. Dostałem za to opieprz, że się wtrącam w nie swoje sprawy. Jemu zepsuł się aparat do mierzenia wilgotności, a tylko na nim polegał. Potem jak wziął do rąk faktycznie okazało się, że za mokre i przestał skupować. A mi jako chłopakowi ze wsi widzącemu, że zepsuje się 100 ton zboża było szkoda.

Mnie, dziewczynie z miasta, też byłoby szkoda. Jak to jest w tej naszej Polsce, że człowiek chce dobrze, idzie coś powiedzieć a dostaje opieprz?

To było dla mnie nie do pomyślenia. Ale jestem z tych co potrafią się o swoje upomnieć. Po  pierwszym miesiącu pracy na zebraniu czytali premie. Tyle pracowałem i uważałem, że dostałem za mało. Powiedziałem o tym głośno, dyrektor zwiększył mi premię, ale za to mój brygadzista był zły, że dostałem więcej od niego. Oczywiście pracowałem też więcej od niego. Różnie to bywa, ale trzeba o swoje zawalczyć, żeby być fair wobec samego siebie. Przez całe życie „wychylałem się”.

Czyli pojechał Pan do swojego starego szpitala?

Tak. Intencją pani kierownik było, żebym pracował zajęciowo z pacjentami z uzależnieniami.

– Pamiętam jak pan robił makramy, słyszałam też, że dobrze pan piecze i lubi kwiaty, więc będzie pan z tym pracował. Bardzo mi się to spodobało.

Wszystkie Pana talenty w jednym…

Tak. Problemem były tylko znacznie niższe pieniądze, więc początek był bardzo trudny. Miałem jeszcze kredyt na remont domu z firmy paszowej. Na szczęście prezes pozwolił mi go dalej spłacać mimo, że miałem odejść z firmy. Upiekłem im tort w podziękowaniu. Ale byli zdziwieni!

W szpitalu na oddziale, w którym zacząłem pracować miałem stworzyć pracownię plastyczną. Dostałem na to rok. Był to też taki rok próby. Dopiero po tym roku przedłużono mi umowę na stałe. Byłem instruktorem socjalnym. Wychodziłem z pacjentami np. do ogrodu, piekliśmy ciastka, rogaliki, robiliśmy różne ozdoby. Ludzie pytali mi się czy w pracy chodzę z pałką, bo bali się narkomanów i nikt ich nie chciał, utrudniano też tworzenie dla nich ośrodków. Od razu zrozumiałem, że nie mam przygotowania oprócz tego, że mogę im pokazać co umiem. Jak ktoś chciał przyjść pogadać to było to dla mnie bardzo trudne. Wiele z tych osób miało bardzo trudną przeszłość, a ich leczenie polegało m.in. na tym, że o tej przeszłości mówili, godzili się z nią i coś sobie robili w między czasie. Musiałem zacząć się kształcić. W tamtym czasie powstała pierwsza szkoła dla terapeutów. Blisko, bo na Uniwersytecie Zielonogórskim.

Kolejny zbieg okoliczności w Pana życiu…

Tak. Kilka osób tam jeździło. Byłem jednym z trzech pierwszych instruktorów w Polsce zdających egzamin w ramach nowego programu certyfikacji.

Nie wymagało to matury?

Wymagało średniego wykształcenia. Wyszło nawet tak, że dostałem zaświadczenie ukończenia studiów podyplomowych Uniwersytetu Zielonogórskiego nie mając matury.

Jeden z moich pacjentów w szpitalu skończył liceum dla dorosłych. Mówiliśmy tam sobie po imieniu i on kiedyś do mnie przyszedł i mówi: – Stary, ja mam takie samo wykształcenie jak Ty. I dla mnie to było takie hmmm… coś muszę z tym zrobić. Było też inne zdarzenie. Przyszła do mnie koleżanka i mówi, że Piotrek, nasz wspólny kolega pisze maturę. – Ale jak pisze? – No zebrała się jakaś grupa wojskowych i zdają maturę. Kurczę… To było 20 lat po mojej maturze. Dzwonię do Piotrka i pytam się, a on na to: – Chłopie, dasz radę! Że też nie pomyślałem o Tobie! Za chwilę pisałem już do kuratora, żeby za 3 miesiące pisać maturę. Bardzo chciałem to ukryć w pracy, bo bałem się co będzie jak nie napiszę. Miałem pisać w liceum dla dorosłych i część z naszych pacjentów też tam chodziła. 3 tyg. przed maturą przyjechała do nas na oddział pani dyrektor liceum i w pewnym momencie pyta mi się głośno: – A Pan już wpłacił te 100 zł na egzamin? No i się wydało. Moja pani kierownik wezwała mnie i powiedziała, że jak napiszę gorzej od pacjentów to mnie zwolni i zaczęła się śmiać.

Bardzo Panu pomogła …

Zawsze nas wspierała. To była taka osoba, która mówiła: – Idź, rób, dasz radę. Do tej szkoły terapeutów też Pan musi iść. – Ale ja nie mam kasy. – To weźmie Pan pożyczkę. Idź Pan! I taka była z nią rozmowa. Bardzo ją za to cenię!

Ile miał Pan lat idąc do Szkoły Terapeutów?

40. Najpierw zrobiłem 2 letni kurs dla terapeutów, a potem w wieku 42 lat zdałem maturę. Zdałem ją dzięki żonie. Już byłem przygotowany, miałem jechać na egzamin z j. polskiego i zadzwoniła moja mama, że ojciec dostał zawału. Myślałem, że sobie z tym nie poradzę. Oni nie wiedzieli, że mam egzamin. – Nie mogę jechać, myślę. A żona mówi: – Ojciec leży w szpitalu i jest pod opieką, pojedziesz do niego za 3 godziny. Jak teraz nie napiszesz to już nie napiszesz. No i pojechałem. Pisałem o bohaterze romantyczno-tragicznym i pisałam o swoim ojcu, mówi bardzo wzruszony. Pan, który oceniał moją pracę powiedział, że napisałem świetną pracę, choć nie zrozumiał o co mi chodziło na końcu. A ja już nie mogłem się doczekać spotkania z moim ojcem. Pisałem też o nim jako o bohaterze pozytywistycznym, który uważał, że to co masz, ziemia, maszyny, jest bardzo ważne. Inne rzeczy nie były dla niego tak ważne i o to miałem do niego czasem żal. Że nie pojedziemy gdzieś tam, nie mamy czegoś tam. A on był parobkiem w czasie wojny, potem musiał objąć gospodarstwo, bo zmarł jego brat i do tego był prześladowanym kułakiem, czyli wg władz komunistycznych miał za duże gospodarstwo. Kiedy przyszła transformacja ustrojowa okazało się, że jest małorolny i ziemi ma za mało. Jako starszy pan nie radził sobie z tym wszystkim i to był ten wątek tragiczny. Całe życie dorabiał się, a potem zrobiono ciach i powiedziano mu, że najlepiej jakby sprzedał gospodarstwo, ojcowiznę, bo ziemia była byle jaka i kupił sobie inne z lepszą ziemią. Ale jak on miał zaczynać od nowa w wieku 70 lat?! Tak opisałem to na maturze. Na szczęście okazało się, że tata żył jeszcze parę lat, a ja maturę zdałem.

Wobec tego trzeba było pójść na studia. Ten mój kolega, który zainspirował mnie maturą poszedł na studia i znowu do mnie mówi: – Dasz radę. Wiedziałem, że jako instruktor doszedłem do pewnego momentu, córki były coraz starsze i było potrzebne coraz więcej pieniędzy, więc muszę coś zrobić, żeby więcej zarabiać. Albo znowu zmienić pracę, albo zacząć kształcić się w obecnej. Nie bałem się zmienić pracy, bo robiłem to już wiele razy, ale ta praca mi się podobała.

Co najbardziej się w niej Panu podobało?

W kontaktach z drugim człowiekiem każdy korzysta. Poznawałem ludzi i ich doświadczenia, mogłem w czymś być pomocny, ale też uczyłem się na ich doświadczeniach. Rozwijałem się tam. To nie były tylko zajęcia w ogrodzie, to były rozmowy. Byłem instruktorem terapii, wiedziałem już o uzależnieniach i wiedziałem, że muszę się rozwijać. Coraz więcej przyjeżdżało do nas młodych ludzi: 16,17-latków. A ja nie miałem w ogóle podstaw pedagogicznych. Chciałem zrobić chociaż licencjat, żeby wiedzieć jak z tymi młodymi ludźmi pracować. Bo można zrobić komuś krzywdę. Jeżeli ktoś chce pracować z ludźmi to musi się rozwijać. I złożyłem dokumenty na Uniwersytet Zielonogórski, Wydział Nauk Społecznych, Pedagogika Resocjalizacyjna. Tak zaczęła się przygoda ze studiami.

Równolegle kiedy wróciłem do szpitala zaczęła się kolejna przygoda z pewnym ogrodem w Przetocznicy. To był zupełny przypadek jak wiele w moim życiu. Człowiek budował sobie ranczo i zwolnił osobę od koszenia trawy. Robił zakupy w sklepie, u nas w Skąpem i zapytał się sprzedawczyni czy by nie miała kogoś na jego miejsce. Sprzedawczynią była siostra żony. Poleciła swojego męża, który właśnie był bez pracy. Po drugiej wizycie zabrał mnie ze sobą. Tego samego dnia wieczorem wezwał nas właściciel, podziękował szwagrowi, a mnie poprosił, abym przyjechał następnego dnia. Wytłumaczył wszystko i zaproponował, że mogę u niego dorabiać. Dorabiałem tak przez 12 lat. Właściwie stworzyłem wiele rzeczy w tym ogrodzie od podstaw. To był bajkowy ogród – miałem tam niesamowite możliwości. Na początku zarabiałem tyle samo co w szpitalu. Cały wolny czas spędzałem tam, bo pracy było mnóstwo. To mi bardzo pomogło materialnie.

Był taki moment kryzysu w mojej pracy w szpitalu kiedy zachorowałem na przepuklinę i trochę mnie nie było. Dostałem tak małe pieniądze, że nie mieliśmy czego wysłać córce na studia. Pojechałem do innego ośrodka uzależnień, w którym dodatkowo do swoich zajęć miałem zajmować się końmi, ale praca również była mało płatna. Pewnego dnia woła mnie moja pani kierownik i mówi, że zmienia się ustawa tak, że w każdej gminie ma być terapeuta. Ona sama pracowała już w kilku miejscach więc pomogła mi napisać CV. Wymagany na to stanowisko certyfikat krajowy miałem. Wysłałem CV do urzędów w Zbąszyniu i Nowym Tomyślu i w obu jestem terapeutą do dziś. Dzięki tej pracy miałem pieniądze na kształcenie siebie i dzieci. Okazało się więc, że jestem bardzo zapracowany i jeszcze studiuję. Nie miałem czasu na nic. 

Pamiętam, że dostałem dwóję z egzaminu z pedagogiki i bałem się, że nigdy go nie zdam. A potem ten sam profesor był moim promotorem przy pracy magisterskiej. Tak to czasem jest, że ktoś nas męczy, a potem jesteśmy wdzięczni, że nas męczył. Podobną przygodę miałem z rosyjskim. W pierwszym semestrze dostałem mnóstwo dwój, aż powiedziałem profesorce przy kolejnej, że skoczę z dziesiątego piętra. A ona mi na to, że ja już dostaję „dobre dwóje”, a nie słabe dwóje. Takie z 12, a nie 2 punktami (śmiech).

Ładne pocieszenie …

Słuchałem kaset z rosyjskim w samochodzie. Ona naprawdę chciała nas nauczyć tego rosyjskiego tak, żebyśmy mogli rozmawiać o pedagogice. To trwało półtora roku, a potem zmieniła się nauczycielka i egzamin zdałem bez problemu.

Żona nie miała pretensji, bo Pana przecież w ogóle nie było w domu?

Rzeczywiście przez kilka lat żyłem w ciągłym biegu. Wiedziałem o tym. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą żonę. Dlatego tak celebrowałem każdą możliwość oddechu, czy to spaceru z pasami, czy kawę na podwórku.

Ile to w sumie było lat?

10 lat nauki, bo po studiach zrobiłem jeszcze specjalistę terapii uzależnień. Między 40-tką a 50-tką. Przy okazji namówiłem żonę na studia pomostowe dla pielęgniarek na Uniwersytecie Zielonogórskim i też je zrobiła. Mieliśmy w rodzinie 2 takie zwariowane lata. Jeden gdzie wszyscy, my i obie córki byliśmy na studiach. Pamiętam nawet takie zdarzenie, że przyszedłem do dziekanatu i pani się pyta: – Dziecko na którym roku? – bo myślała, że przyszedłem w sprawie dziecka. A ja jej na to: – Dziecko na drugim, a ja na pierwszym. A drugi rok był taki gdzie oboje z żoną kończyliśmy studia a starsza córka wychodziła za mąż. Broniłem się 2 tygodnie po weselu, a żona 4 tygodnie po.

W zwyczaju jest, że rodzice panny młodej organizują przyjęcie weselne więc na nas spadł ciężar przygotowania całej uroczystości. Wiele zadań wymagało osobistego pojechania gdzieś czy zrobienia czegoś samemu. Oczywiście córka zażyczyła sobie, abym upiekł tort na wesele, stroiliśmy także sami kościół, ja układałem kwiaty. Było to duże wyzwanie logistyczne.

Jakże by inaczej… Też bym sobie zażyczyła.

A mój pan profesor cały czas powtarzał, że pracę magisterską sprawdzi merytorycznie jak poprawię stylistykę. Ciągle tam widział jakieś błędy językowe. Już nie wiedziałem co robić. To był dla mnie niezwykle trudny czas.

Miałam to samo. Mój profesor wręcz przeczołgał mnie ze stylistyki, ale to właśnie dzięki niemu zwracam dziś uwagę na poprawną polszczyznę.

Właścicielka Przetocznicy zawodowo redagowała teksty. Kiedyś przy kawie wspomniałem ile kosztuje mnie napisanie pracy magisterskiej, a ona zaproponowała, że przejrzy ją. Profesor nadal miał wiele uwag, ale po kilku dniach dostałem telefon, że mogę się bronić. Merytorycznie nie bałem się obrony pracy, bo przecież pracowałem już z tymi tematami od lat i doskonale wiedziałem co analizuję.

W ogóle idąc na studia nie wiedziałem na co się porywam. To było dosyć kosmiczne. Choć też przyjemne, bo mało było studiujących i pracujących terapeutów, więc miałem okazję podzielić się swoim doświadczeniem. W ogóle studiowałem siłą rozpędu. Gdybym usiadł i zastanowił się zrezygnowałbym, ale nie miałem czasu na zastanawianie się.

Kiedy robiłem kurs terapii uzależnień w pierwszym podejściu nie zdałem egzaminu certyfikacyjnego na specjalistę. Opisywałem swoją pracę, jej efekty, miałem wiele refleksji, a jednak nie przyjęto tego. Wróciłem i powiedziałem, że pewnie znowu zostanę rolnikiem. Myślę, że jak się dostanie kopa od życia, to chce się coś zmienić, albo gdzieś uciec. Ale potem powiedziałem sobie, że muszę mieć tego specjalistę. Następny egzamin był za pół roku, za tym szła też podwyżka. Byłem wkurzony. Pracowałem cały czas tak samo, ale papierek mógł mi dać więcej pieniędzy i nowe możliwości. A potem to już tylko studia psychoterapeutyczne, ale one trwają kilka lat i są drogie, a ja chyba wolę mój ogródek.

Ile pracuje już Pan jako terapeuta?

14 lat.

Cały czas chce Pan to robić, ekscytuje to Pana?

Mamy bardzo fajną atmosferę w pracy. To jest niezwykle ważne. Owszem nie zarabiamy dużo, każdy gdzieś dorabia, bo chce lepiej żyć, ja też. Ale nawet jak NFZ, albo dyrekcja wprowadzają jakieś trudne zmiany, to jesteśmy grupą koleżeńską i możemy na siebie liczyć. Jedyny minus tej pracy jest taki, że przyjeżdżają coraz młodsi pacjenci. Już 14-to latkowie, mocno zaburzeni psychiatrycznie. Na oddziale jest 30 osób i jestem za nich odpowiedzialny podczas dyżuru. To jest stresujące i czasem bardzo męczące. Rodzice tych dzieci są coraz trudniejsi, czasem bezradni i pewnie dlatego te dzieci trafiają do nas. Z drugiej strony ci młodzi ludzie są fajni, oni chcą się zmienić. Mówię rodzicom jak wiele tracą, bo jeśli taki pacjent jest u nas 1-2 lata to dorasta u nas. Przyjeżdża 14-latek, wyjeżdża 16-latek. Angażuję się, to są moje kolejne „dzieci”, które przy mnie dorastają i choć uczymy się, aby się nie angażować to jest to trudne. Widzę zmianę, ale znam też rodzinę i wiem, że ta zmiana w domu nie zawsze będzie kontynuowana. Że w domu jest beton, że rodzice mają swoje problemy i te dzieciaki nie zawsze mogą liczyć na rodziców. Zabezpieczenie potrzeb bytowych czy finansowych to nie wszystko. Ale dzieciaki są cudowne.

Bo?

Są tacy otwarci, chcą zmiany. To niesamowicie cieszy, kiedy widać jak zaczynają sobie radzić, kiedy po kilku latach od pobytu wyślą życzenia na święta, albo któryś pomaga mi potem jak mam problem z komputerem. Czasem nawet przyjeżdżają odwiedzić ośrodek.

Przez wiele lat raz do roku mieliśmy świetny wyjazd – sympozjum dla terapeutów na Jasnej Górze. Tam się jechało podładować akumulatory i czekało na następny rok, na kolejne sympozjum. Szkoda, że się skończyły. Oprócz tego mamy regularne szkolenia i superwizje. Pamiętam pierwszy superwizor był dla mnie bardzo ostry. Kiedyś nawet powiedział mi, że mogę zostać z powrotem rolnikiem, bo to jest lepsze dla mnie, niż być terapeutą. Myślę, że na początku mojej pracy trochę mi się należało. Drugi superwizor, Józek jest fantastycznym człowiekiem. Nasza praca jest trudna, ale dzięki temu, że obok ma się ludzi, którzy podpowiedzą, pocieszą albo pokażą błędy w odpowiedni sposób, jest łatwiej. Z każdym niepowodzeniem można coś zrobić. Wykorzystuję to w pracy, bo moi podopieczni też mają mnóstwo sytuacji gdzie są oceniani, karani przez życie. Mówię im, że tyle razy zmieniałem pracę i że oni dadzą radę. To samo powtarzam też moim córkom. Żeby się zawziąć. Tej zawziętości nauczyła mnie moja szefowa, pani Beata, obecna pani dyrektor szpitala. Mimo, że jest dyrektorem można pójść do niej i pogadać. Mogę przyjść i powiedzieć: – Nie wiem co zrobić i ona zaproponuje jakieś rozwiązanie kiedy superwizora nie ma pod ręką. Mamy dobrze – doskonale zna specyfikę naszej pracy, bo przez 30 lat była szefową oddziału. Czasem wpadnie do nas na herbatkę.

Gdzie się Pan widzi przez najbliższe lata?

Hmmm…. Kolejnym moim fantastycznym doświadczeniem jest praca z młodzieżą w szkołach. To w związku z tą ustawą z 2007r. i współpracą z gminami. Są to spotkania profilaktyczne. Moje koleżanki pedagożki mówią, że jestem trochę inny. Uważam, że mamy wspaniałą młodzież. A one na to, że teraz pójdziesz do takiej klasy, która nie jest fajna. A klasa okazuje się super. Może dlatego, że muszę się o wiele więcej napracować nad moją młodzieżą w ośrodku, żeby coś uzyskać niż w normalnej szkole. Mówię im: – Cieszcie się z tej młodzieży, bo jest wspaniała. Spotykam się też z nauczycielami i rodzicami.

Czyli dzisiaj gdzie Pan pracuje?

Na cały etat w szpitalu w Ciborzu oraz jestem konsultantem ds. narkotyków w gminach Nowy Tomyśl i Zbąszyń. Czasami jeżdżę do szkół w innych miejscowościach województwa na warsztaty, pogadanki, prelekcje. I zajmuję się swoim ogrodem. Z właścicielem tamtego w Przetocznicy rozstaliśmy się jakiś czas temu. Chyba dlatego, że za mocno zacząłem tworzyć jego ogród po swojemu. Właściciel rzadko tam przyjeżdżał, przyjeżdżały kobiety. Zacząłem tworzyć pod nie i to mu się nie spodobało. Z resztą tu gdzie mieszkamy zrobiliśmy w ostatnim roku spory remont i wybrukowałem podwórko. Nie umiałem, ale podejrzałem w internecie jak to się robi. Jest jeszcze dużo do zrobienia, np. porządki w kuźni. Chciałbym, żeby mój ogród inaczej wyglądał, bo poszedł na żywioł. Ogród to ma być coś takiego, że wchodzę i od wiosny do jesieni mam kwiaty do domu z tego niedużego kawałka ziemi. Na podwórku odpoczywam, a tam jest mała winniczka, trochę owoców, warzyw i trawnika.

Ma Pan ponad 50 lat. Skąd bierze Pan energię do tego wszystkiego?

Parę lat temu chciałem jechać w góry, ale nie mogłem do tego namówić żony. W końcu powiedziałem, że pojadę sam, więc się zdecydowała. Od tego czasu jeździmy razem, wiosną i jesienią. Mieszkamy nad jeziorami, więc latem spędzamy czas nad nimi i nawet nie musimy brać urlopu, żeby się wykąpać. To jest piękne, bo przecież 10 lat mnie nie było. Bywałem przeciągiem w domu, jak to się mówi. A teraz dużo czasu spędzamy razem. Chodzimy z pieskami, dyskutujemy na spacerze, o pracy, nie pracy, dzieciach, marzeniach. Podoba mi się to i na razie nie chciałbym nic zmieniać. Moja praca daje mi stabilizację materialną i nie szukam niczego. Wolę być niż mieć. Posłucham sobie muzyki, czasem pojedziemy na jakiś koncert, pooglądać starocie. Chcemy mieć dom w starociach, taki dom z duszą, a te tu obrazy są naszej starszej córki. Chcemy spokojnie żyć.

Grzegorz Nawrot z zona gory
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Co by Pan poradził rówieśnikom Pana córek w kwestii szukania pracy, bo dużo mówi się o bezrobociu wśród młodych? Ostatnio spotkałam też kilka osób, które poszły coś studiować z przypadku i potem nadal nie wiedziały co chcą robić zawodowo.

Podobnie miała jedna z moich córek – nie wiedziała czy będzie pracować w dziedzinie, którą studiowała. Co mogę powiedzieć? Nie bać się wyzwań. Najwyżej się nie uda. Życie trzeba wygrać, a w trakcie życia są bitwy, które się przegra. Trudno. Jak na wojnie. A czasami trzeba przeczekać. Do przeżycia potrzeba niewiele. Mogę przez jakiś czas mieszkać u rodziców. Trochę zachłysnęliśmy się Zachodem i wszyscy chcą MIEĆ. I to od razu. A trzeba czasu. Trzeba mieć pokorę do życia, tak jak mówię moim pacjentom, żeby mieli pokorę do nałogu, bo nałóg jest silny. Ostatnio przeczytałem gdzieś, że życie jest wredne, ale jeśli mamy dystans to ono nic nam nie zrobi tą wrednością. Jeśli mamy wrednego sąsiada i mamy do niego dystans to nic nam nie zrobi, ale jak się wkręcamy to się denerwujemy.

Jak ktoś naprawdę chce spróbować to tak kombinuje, że mu wyjdzie. Np. ja – może jakieś studia podyplomowe? Nie coś długiego, raczej rocznego, ciekawego. Ja już wiem, że chcę się rozwijać. Poznaję nowych ludzi, od zawsze to lubiłem. Mam dużo znajomych. W moim życiu bardzo ważną rolę pełniły kobiety.

Jakie?

Począwszy od matki, żony, córek, po szefowe – dużo ich miałem i uważam to za plus. M. in. w spółdzielni produkcyjnej była taka Pani Kazia. Ona była taką duszą, że jak byłem w wojsku i było mi źle, to nie pisałem do domu, ani do dziewczyny, tylko do niej. A ona mi odpisywała. Jak szedłem do wojska to powiedziała mi, że jest zrozpaczona, bo ma guza wielkości pomarańczy i ma iść na operację. Namówiłem ją, żeby skontaktowała się ze swoim dawnym kolegą, profesorem medycyny, żeby do niego pojechała. I okazało się, że jest w ciąży w wieku 51 lat! Pisała, że nie wie czy ma się śmiać czy płakać. Lekarze tak się pomylili.

A tacy ludzie 35+, co stracili pracę, albo nie lubią tej co mają?

To jest tak – nigdy nie myślałem, że będę terapeutą. W życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Czasami wydaje nam się, że coś w ogóle nie jest w naszej gestii, a czasami, że jakaś praca jest dla nas super. Nigdy nie pozwalałem sobie być długo bez pracy, bo to mnie demotywowało. Trzeba działać. Teraz jest dużo programów, projektów. Jak ktoś jest w czymś zdolny to to może okazać się jego źródłem dochodu. Nie bać się. Próbować. Firmy się zmieniają, technologie się zmieniają. Trzeba umieć się przebranżowić. To, że przez chwilę będę mieć niższy status materialny – to jest nieistotne. A jak się ma kogoś kogo się kocha to jest zupełnie inna bajka. Jak się ma do kogo wrócić do domu. To jest fajne! – mówi bardzo rozmarzony. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie mojej żony. A jak chciałem zrobić coś głupiego to mnie napominała.

Żona: – Bo ja jestem jego odwrotnością.

Pan Grzegorz: – To jest ważne, bo czasami człowieka ponosi. Nigdy mi niczego nie narzucała, raczej siadaliśmy i rozmawialiśmy co byśmy chcieli. Jak dzieci dorosły to mówiły, że jesteśmy w porządku, choć nie chcą z nami mieszkać. Że zawsze byliśmy normalni. Większej pochwały nie trzeba.

To jak to jest w tej Polsce: można czy nie można?

Jest trudno. Powiedziałbym nawet, że Polska jest trochę krajem antyrodzinnym, mimo, że takim katolickim. Trudno jest młodym zdecydować się na dziecko. Jeszcze to, jeszcze tamto, już jest kredyt na mieszkanie, ale ono jest za małe, chciałoby się większe. Dzisiaj dobra praca jest, a jutro może jej nie być. Młodzi trochę obawiają się. Wiemy, bo przyjeżdżają do nas znajomi naszych córek. A radość z dzieci jest nie do opisania.

A co z tym morsowaniem?

Lubię pływać. Chodziło mi to po głowie od kilku lat kiedy zaczęliśmy systematycznie z żoną jeździć na basen do Sulechowa. Po basenie była sauna, a rozmowy w saunie są różne. Kiedyś był tam taki młody człowiek i mówi, że niedaleko w Niesulicach można pomorsować. Przyjeżdża tam nawet jakiś lekarz i jest to bezpieczne. Można się potaplać w przeręblu i to jest super. Widziałem morsów w telewizji i postanowiłam zostać morsem. Jakoś tak bardzo mi się chciało. Ale to dojrzewało we mnie prawie rok. Przez 1 sezon tylko marudziłem, że chciałbym, ale nie wiedziałem jeszcze jak i kiedy. Następnego lata zrobiłem sobie różnego rodzaju badania, bo gdyby lekarz zabronił to trudno. I wymyśliłem sobie, że będę co tydzień pływał w jeziorze. I tak pływałem przez lato, wrzesień, październik, a potem zacząłem szukać w internecie. Znalazłem grupę w Świebodzinie i wysłałem zapytanie na Facebooku. Odpowiedział mi pan, że zapraszają serdecznie w niedzielę o dwunastej, więc pojechałem. To już był listopad. Wszedłem z nimi razem do wody i od tego czasu co tydzień w niedzielę w Wilkowie maczamy się w zimnej wodzie.

Przez okrągły rok?

Przez zimę, do kwietnia, bo potem już jest za ciepło (śmiech).

Jakie to fajne! Myślę, że zdrowotnie dobrze to na mnie podziałało, również sauna, bo generalnie rzadko kiedy choruję, nie bywam przeziębiony, nie bolą mnie kości, bo po 50-tce to już trochę bolą kości. Mam więcej energii. To jest niesamowite, bo najpierw jest takie mocne uczucie zimna a potem ulga, kiedy krew wraca z powrotem do naczyń. Takie dziwne ciepło. Jest tam grupa kilkunastu osób, które systematycznie taplają się w ziemnej wodzie.

Skąd się to w Panu wzięło?

Trudno powiedzieć. Czytałem dużo pozytywnych rzeczy o morsowaniu. Generalnie byłem mało sportowy, nie biegałem, nie grałem w piłkę. I wymyśliłem sobie, że jakiś sport trzeba by uprawiać, a morsowanie wydało mi się takie ciekawe, trochę inne. Potem okazało się, że to nie jest aż tak mocno inne, bo przecież tam było kilkanaście osób, od nastolatków po ludzi starszych ode mnie, więc sport jak sport – dużo czasu nie zajmuje, ale trzeba trochę o siebie zadbać. O kondycję, pobiegać, poćwiczyć, rozgrzać się. Trochę schudłem przez to, wydaje mi się, że mam lepszą sylwetkę, więc widzę same plusy. Resztę może żona powiedzieć (żona się śmieje). I to jest taka moja ostatnia przygoda. Zarażam innych, wszystkim mówię, że to jest super fajne i żeby spróbowali. Nawet żonę udało mi się namówić! Wydaje się, że nie da się wejść to lodowatej wody, ale się da. To jest też tak jak ze zmianą pracy –  wydaje ci się, że się nie da, ale się da, tylko trzeba spróbować. Gdyby mi się nie spodobało to bym tego nie robił.

To co się tam Panu tak podoba oprócz zdrowia i fajnej sylwetki?

Mam lepsze samopoczucie i podoba mi się ten stan najpierw zmrożenia, a potem dochodzenia gorąca do całego ciała. To jest takie dziwne. Trzeba to przeżyć. Nawet kilkanaście minut po wyjściu z wody czuje się jeszcze takie niesamowite uczucie ciepła. Poza tym tam wszyscy są uśmiechnięci, zadowoleni przed wejściem i po wyjściu z wody, żartujący. Chwila morsowania, a wyjeżdżamy stamtąd z pozytywnym nastawieniem. Jest wesoło, nie ma żadnej rywalizacji.

Kiedyś była taka zabawna sytuacja: 1 z kolegów miał koleżankę redaktorkę i ona przyjechała z telewizją regionalną, żeby w Sylwestra zrobić nam zdjęcia. Byliśmy w Teleexpressie, a mnie z czapeczką Mikołaja zobaczyli moi pacjenci i mówili do innych terapeutów: – Pan Grzechu jest w telewizji jako mors Mikołaj. Przyjechałem do pracy i wszyscy pytali się czy byłem w Warszawie, o co chodzi, bo byłem w Teleexpressie.

Grzegorz Nawrot mors
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Fajny przykład dla nich…

Tak. Trzeba dbać o siebie, warto też robić różne rzeczy i wcale nie trzeba mieć kasy, żeby być morsem. To kwestia ręczniczka, rękawiczek i czapeczki jakiejś. To jest sport dla każdego. To jest też sport ekstremalny, więc jak najbardziej również dla twardzieli. I mamy coraz więcej dziewczyn.

Pytanie do żony, która cały czas krzątała się w pobliżu:  

Jaki był Pani mąż kiedy wykonywał te prace nie angażujące jego pasji, a w pasje angażował się popołudniami i teraz kiedy jest terapeutą, który lubi swoją pracę. Czy się zmienił?

Chyba nie, zwykle miał dużo energii. Ale był przygaszony kiedy pracował w tej firmie, w której nie mógł dogadać się z szefową. Tam nie było dobrze, ciągle było coś.

Jak sobie pomagał, żeby rano znowu wstać do pracy?

Wstawał i nie zastanawiał się – trzeba iść i koniec.

Po czym było widać, że jest przygaszony?

Czasami przyjeżdżał i wyglądał jakby był chory. Pytałam czy źle się czuje. Odpowiadał, że nie. Ale robił tam rzeczy wbrew sobie.

Pan nic mi nie powiedział, że czuł się jakby był chory a żona zauważyła.

Być może tak się czułem. W stresie człowiek wygląda inaczej.

Kiedy idę czasem do mojej dawnej pracy mówią, że denerwuję ich swoim wyglądem, luzem i roześmianiem, bo oni mają spięte twarze, przykurczone ramiona. Niedawno byłam nad morzem z koleżankami. Jedna z nich jest dyrektorem w banku i ma 2 kredyty mieszkaniowe do spłaty. Miała wypisane na twarzy przeciążenie, widać to było również po jej sylwetce. 

Jak się potem mąż zmienił jak został terapeutą?

Opowiadał o wszystkim z przejęciem, dużo notował, przeżywał i widziałam, że chce to robić dobrze.

Jest szczęśliwym człowiekiem?

Żona: – Z tego co widać to tak. Teraz tak.

– Teraz tak, potwierdza Pan Grzegorz.

Co Pani poradziłaby takim osobom, które zostały zwolnione z pracy?

Nie jestem dobrym doradcą, bo jestem osobą ostrożną, troszeczkę stopuję, może nawet za bardzo. Powiedziałabym – nie idź na żywioł, zastanów się, przeanalizuj wszystkie możliwości, żeby się nie wpakować.

A gdyby przyszła do Pani koleżanka Pani córki? Nie chciałaby wyżalić się w domu tylko przyszła tutaj i powiedziała: – Chora jestem od tej roboty.

Zaproponowałabym jej, żeby szukała nowej pracy, ale na razie nie rezygnowała ze starej, bo jak nic nie znajdziesz, a nie masz źródła utrzymania to dobrze jest pracować gdziekolwiek. Ja jestem typem asekuracyjnym.

Ale mąż mówił, że tylko raz w życiu szukał pracy a tak praca znajdowała jego?

Takie szczęście miał.

Pan Grzegorz: Bo do szczęśliwych szczęście przychodzi.

To polega na tym, żeby mieć oczy szeroko otwarte.

Żona: Właśnie. Ten jeden raz kiedy szukał to miał zarabiać 600 zł. I on mówi: za 600 zł mam iść?! Ale jak nam zabraknie to skąd my te 600 zł weźmiemy? Na razie idź, potem poszukasz lepszej.

Pan Grzegorz: Żona praktycznie podchodziła do tego.

Żona: Lepsza taka praca niż żadna. A co, miał siedzieć w domu i czekać, że może lepsza praca sama się znajdzie? Chociaż podobno trudno jest pracować i szukać pracy.

Pan Grzegorz: Ja miałem tak, że jak widziałem, że praca jest dla mnie zbyt dużym obciążeniem to zaczynałem się rozglądać. To też mówię moim dzieciom. Zawsze można gdzieś wysłać CV. Chyba, że sytuacja jest bardzo ciężka, wtedy należy wziąć urlop i zająć się szukaniem pracy. Trzeba się rozglądać i trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Zawsze jak miałem informację o jakiejś pracy to dopytywałem się o szczegóły. Może akurat coś dla mnie się trafi? To jest tak jak teraz z wyprzedażami – jest okazja. I tą okazję trzeba złapać, bo jak przejdzie to czasami drugiej nie będzie. Staram się wykorzystywać okazje. Morsowanie to też była taka okazja. Ktoś bardzo pozytywnie o tym opowiedział, więc pomyślałam sobie, że spróbuję. I tak było ze wszystkimi moimi przyjemnościami w życiu. Jestem za tym, aby podejmować tematy. Zawsze potem można powiedzieć nie, ale najważniejsze, żeby spróbować. Może nie jako zarobek, a jako hobby? Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Jest takie fajne powiedzenie, że albo osiągniesz sukces, albo się czegoś nauczysz.

Dokładnie.

A jakoby przyszła do Pani siostra albo sąsiadka i powiedziała, że wyrzucili ją z pracy, co by Pani wtedy powiedziała?

Jak to co? Dałabym przykład mojego męża, który też szukał pracy, różnych zawodów się imał i jakoś się udało. Próbować, chodzić, bo czasami samo wysłanie CV nie wystarcza. Trzeba się pokazać, jeśli jest taka możliwość. I nie załamywać się. Trzeba przetrwać okres bez pracy.

Siostra żony, która przyszła z wizytą i od chwili przysłuchuje się rozmowie, dodaje:

Zachorowałam na nerwicę i nie mogłam pracować. W tym czasie mój mąż również stracił pracę. Było nam bardzo trudno. W szpitalu mówili mi, abym się nie załamywała. Ale jak tu się nie załamywać w takiej sytuacji? Straszne, ale jakoś przetrwaliśmy.

Co Pani pomogło?

Trafiłam na terapię. Nie wierzyłam, że można tak człowieka zmienić. Pomyślałam sobie, że psycholog pogada i sobie pójdzie. Przez 3 miesiące tak mnie przestawili, że zmieniłam się zupełnie. Zawsze byłam wycofana, a teraz zaczęłam stawiać na swoim. Bardzo mi to pomogło.

Coś jeszcze?

Mąż pomagał mi bardzo. Potem znalazłam pracę w handlu, bo miałam w nim doświadczenie. Pracuję tam do dziś. A kilka lat później urodził się wnuczek. On jest lekiem na wszystko. Jak się pojawił to przeszły mi wszelkie choroby.

Czyli jednak rodzina?

Tak.

Dziękuję Państwu bardzo.

Po co komu coaching?

Jest wiele definicji coachingu. Mnie najbardziej podoba się ta, że coaching jest partnerstwem, gdzie ja jako coach z szacunkiem i życzliwością inspiruję i towarzyszę Tobie – klientowi w Twoich dążeniach do osiągnięcia wyznaczonego czy wymarzonego celu.

Nie znam drugiej takiej relacji, gdzie uwaga zarówno coacha, jak i samego klienta są tak bardzo skierowane na KLIENTA. Nie jest ważne co ja myślę. Ważne jest co myślisz i czujesz Ty. Z moją pomocą robisz przegląd swoich zasobów, tych wewnętrznych i tych zewnętrznych oraz co można nimi osiągnąć. Kiedy wyobrażam sobie najbardziej życzliwych przyjaciół czy rodziców to prawdopodobnie kiedy przyjdziesz do nich omówić jakąś sprawę będą proponować Ci rozwiązania. Z najlepszą intencją, że robią to dla Twojego dobra. Ale kiedy to Ty, po przemyśleniach, po pytaniach jakie Ci zadam sam wpadniesz na najlepsze dla siebie rozwiązanie, to jest tego rodzaju olśnienie jakie miał Archimedes odkrywając w wannie prawo wyporności i wołając Eureka – ZNALAZŁEM! Satysfakcja – bezcenna. Motywacja do wprowadzenia zmiany – jak żadna inna!

Czy wiesz, że za ojca coachingu uważa się Sokratesa?

Już w IV p.n.e. Sokrates głosił, że człowiek jest źródłem niewyczerpanej mądrości. Dlatego swoich uczniów zachęcał bardziej do zadawania pytań, niż do spieszenia z odpowiedziami. To właśnie dlatego coachowie zadają tak wiele pytań. Słynne pytanie Sokratesa – „Czym jest dobre życie?” zmienię nieco i zapytam – czym dla Ciebie jest dobre życie?

Poszukiwanie odpowiedzi na pytania, których nigdy wcześniej nie zadaliśmy sobie zmienia nasz mózg tak, że możemy działać inaczej i tym samym kształtować nowe doświadczenia. Czasem nie jest nawet potrzebny coach. Poproś bliską Ci osobę, aby poszła z Tobą w miejsce gdzie bywasz rzadko i przez godzinę lub dwie zadawała Tobie pytania. Na przykład: Czego chcesz? Czego potrzebujesz? Po wielokroć jedno i to samo pytanie. Będziesz sięgać do swojego wnętrza głębiej i głębiej, aż w końcu odkryjesz czego potrzebujesz i czego pragniesz. A jeśli  przedtem zirytuje się Twoje ego, to być może w złości wystrzelisz rozwiązanie jakiego na spokojnie nigdy byś nie wygenerował. I tak też będzie dobrze!

Jest coś wyjątkowego w wypowiadaniu na głos swoich celów i zapisywaniu ich. Kiedy pozostają tylko w naszych myślach, kiedy planujemy tylko w swojej głowie – rozmywają się. Ale kiedy mówimy je na głos, w dodatku drugiej osobie i zapisujemy je – działają jak swojego rodzaju azymut. Łatwiej tam kierować się i dotrzeć. Z coachem dzieje się to szybciej i jest zwyczajnie raźniej jak raźniej robi się razem różne rzeczy w życiu codziennym. Jeśli sportowiec ma swojego trenera, dlaczego Ty i ja nie mamy mieć swojego? Tak, tak – ja czasem też idę pogadać z innym coachem.

Marzę o tym, że kiedyś w szkołach psychologia będzie takim samym przedmiotem jak matematyka czy biologia i że zadawanie pytań w sposób coachingowy będzie elementem powszechnego nauczania. Po co? Po to, że kiedy powiesz przyjacielowi, że masz jakiś kłopot, to on nie powie Ci „nie martw się, będzie dobrze”, albo „powinieneś zrobić tak i tak” tylko zada Ci kilka pytań. Na przykład: Jakie masz opcje i która teraz jest Ci najbardziej bliska?

Jeśli wolisz porozmawiać o tym z kimś obcym, z profesjonalistą, a mój życiorys i to co piszę wydają Ci się sensowne – zapraszam. Ewa Woydyłło-Osiatyńska, znana polska psychoterapeutka potwierdza, że lepiej rozmawia się z osobami niemającymi z nami związków emocjonalnych. O coachach mówi: „On wie, że osiągnięcie celu daje taką porcję adrenaliny, tak bardzo uszczęśliwia, że człowiek jest w stanie przenosić góry. To poczucie jest warte zachodu.”

Kiedy ludzie korzystają z coachingu?

Tyle ile ludzi tyle powodów i każdy z nich jest dobry. Poniżej wymieniłam kilka, które przewijają się częściej, żebyś nie myślał, że tylko Ty tak masz. Z coachingu warto skorzystać gdy:

– pragniesz czegoś, masz marzenie, ale ciągle odkładasz je na przysłowiowe jutro – najbardziej zajęty dzień w roku. Jutro zmienia się w miesiące/ lata i czujesz się z tym coraz gorzej

– nie lubisz obecnej pracy (czujesz, że to nie to, że się nie rozwijasz, nie wykorzystujesz swoich mocnych stron, że tracisz energię do życia lub że pomimo wielu starań nie jesteś adekwatnie wynagradzany lub nie awansujesz)

– chcesz lepiej godzić życie prywatne z życiem zawodowym, dylemat m.in. wielu pracujących rodziców

– czujesz się nie wystarczająco gotowa/y do sprzedawaniu swoich produktów lub usług i branie za to godziwego wynagrodzenia, dylemat wielu kobiet

– chcesz poprawy relacji z innymi ludźmi

– chcesz coś zmienić, ale nie potrafisz sprecyzować co

– stoisz przed ważną decyzją życiową

– prowadzisz firmę i potrzebujesz rozmowy, upewnienia się w decyzjach, sposobów na zmianę (tu oferuję zarówno coaching, jak i mentoring z racji swojego wieloletniego doświadczenia w pracy z przedsiębiorcami),

–  chcesz/ potrzebujesz mieć lepsze wyniki w pracy lub lepiej dogadywać się z współpracownikami (częste cele stawiane przez firmy w coachingu pracowników, menedżerów).

Czy mnie na to stać?

Coaching w Polsce jest coraz bardziej popularny, a wraz z tą popularnością stał się dostępny cenowo. Jedna sesja kosztuje tyle ile być może wydajesz w sobotnie popołudnie wychodząc ze znajomymi na miasto, a panie wydają na fryzjera czy kosmetyczkę. Czasem to wystarczy dla chwilowego polepszenia samopoczucia, ale czasem warto porozmawiać z coachem. Wtedy zapraszam Cię na swój hamak. Dlaczego akurat tam? Bo rzadko mamy okazję odpocząć w sielskim otoczeniu, wśród bujnej przyrody i pomyśleć o swoim życiu. To odskocznia od codziennego zgiełku i dużej ilości zadań jakie stoją przed nami każdego dnia. Oczywiście możemy rozmawiać na kanapie, albo na spacerze w lesie – jak wolisz. Ale czasem ja coś zaproponuję, żeby wyjść poza rutynę, zobaczyć rzeczy nowym oczami. Najważniejsze to nie żyć na autopilocie ? Tego Ci życzę i do zobaczenia. Choć raz w życiu warto spróbować co daje praca z coachem.

WYWIAD: O gospodyni wiejskiej, która kupiła kopalnię złota

Elżbieta Szumska, Kopalnia Złota w Złotym Stoku
fot. arch. Elżbieta Szumska

Follow my blog with Bloglovin

 

Elżbieta Szumska – mała uśmiechnięta dziewczyna. Tak powiedziała o dawnej sobie, ale kiedy dziś na nią patrzę, mimo 56 lat, nadal nią jest. We wszystkim co robi daje z siebie więcej niż można oczekiwać. Tak po prostu ma. Tętni pasją. Do życia, do działania, do ludzi. Od razu budzi sympatię. Przez 23 lata była żoną, matką i … gospodynią wiejską. Aż zaproponowano jej pracę przewodnika w kopalni złota. Sekretne podziemia znała jak własną kieszeń, bo od dziecka prowadzał ją po nich starszy brat. Chciał zostać archeologiem, a ona miała być jego asystentką. Potem kupiła kopalnię, która dzięki niej 20 lat później zdobyła tytuł najlepszej atrakcji turystycznej Polski 2015 roku. Życie niewątpliwie obdarowało ją intensywnością. Zarówno trudnych, jak i wspaniałych zdarzeń. O trudach mówi: Zaciskam piąstki i idę dalej. A o dobrych rzeczach: Przyszło do mnie w odpowiednim momencie. To historia najbardziej nieoczekiwanej kariery o jakiej słyszałam.

 

 W jaki sposób wybrała Pani swoje wykształcenie?

Mieszkałam z rodzicami na wsi, w takiej małej miejscowości pod Lubinem, Osiek. W domu mieliśmy zawsze dużo kotów i psów i nazywano mnie kocią mamą. W wózku dla lalek nie woziłam lalek tylko koty. Byłam w nich zakochana. Od dziecka marzyłam o tym, aby mieć schronisko dla zwierząt, żeby się nimi opiekować. Kiedy skończyłam ósmą klasę postanowiłam, że chcę zostać weterynarzem. Z Lubina najbliższe technikum weterynaryjne było w Jeleniej Górze, więc w wieku czternastu lat skazana byłam na wyjazd poza dom, mieszkanie na stancji i samodzielne życie. Mama przekonywała mnie, żebym tam nie szła. Była nauczycielką, dyrektorką szkoły, siostra również była nauczycielką, brat został księdzem. Mówiła, że wszyscy tak „normalnie”, „życiowo”, a ja chcę iść na weterynarza. Była o to walka. Prosiła, abym to przemyślała, że to nie jest praca dla kobiet, że tyle jest innych fajniejszych zawodów, zawodziła mnie do różnych szkół, a ja z uporem maniaka mówiłam: Nie, chcę być weterynarzem.

I jak to się skończyło?

Dostałam się do tego technikum, chociaż nie było to łatwe. To była bardzo elitarna szkoła, mała, po jednej klasie w roczniku. To były najpiękniejsze lata w moim życiu. Przyjaźnie ze szkoły trwają do dzisiaj. Pamiętam pierwsze spotkanie z dziewczynami, kandydatkami do technikum. Zawieziono nas do rzeźni. Specjalnie, żeby pokazać nam, że weterynarz to nie tylko głaskanie zwierzątek, ale że to jest ciężki zawód. I pokazano nam go od drugiej strony; krowy skazane na ubój, jak ten ubój wygląda. Po raz pierwszy widziałam takie rzeczy. Przerażające, ale mnie to nie odstraszyło. Pamiętam, że dwie dziewczyny zrezygnowały, powiedziały, że jednak nie będą pracowały w tym zawodzie. Ja się utrzymałam. Technikum skończyłam i dostałam się na studia weterynaryjne we Wrocławiu, ale po roku zrezygnowałam. Mój chłopak był młodszy ode mnie o rok i też uczył się w tym samym technikum. Zaczekałam na niego, a kiedy zdał maturę mogliśmy się pobrać i żyć gdzieś razem.

Ile dziewczyn skończyło technikum?

Z naszej klasy wystartowało pięć, a skończyły trzy. Chłopaków było trzydziestu. Teraz z perspektywy czasu patrząc mama miała rację – to nie jest zawód dla kobiet. Naprawdę. Np. byłam na praktyce gdzie musiałam przecinać martwy płód w krowie. Cielątko było duże, krowa nie mogła go urodzić i zmarło. Musiałam poprzecinać je taką specjalną cienką żyłką, żeby je w częściach wyciągnąć. Zrobiłam to. Jak coś muszę zrobić to zaciskam zęby, piąstki i robię to. Łzy mi ciekną, ale jestem zahartowana przez tą szkołę. Ona mi się o tyle przydała, że w sytuacjach trudnych, gdzie większość ludzi panikuje, spinam się i działam. Mam wtedy taką żelazną wolę, jakby jakiś automat się włączał. Ale nie chciałabym, żeby któreś z moich dzieci lub wnucząt zostało weterynarzem. Wiadomo, że są tzw. małe ambulatoria gdzie są małe zwierzątka, rybki, to ewentualnie tak, ale przy dużych zwierzętach – ciężka praca, trzeba dużo siły, odporności. Trzeba ograniczyć swoją wrażliwość.

Czy pracowała Pani jako weterynarz?

Mając dyplom technika weterynarii mogłam wykonywać wiele zabiegów, ale nigdy nie pracowałam w zawodzie. Kiedy mój chłopak, Zbyszek, zdał maturę kupiliśmy dzięki jednym i drugim rodzicom gospodarstwo rolne koło Złotego Stoku. Chcieliśmy mieć w nim zwierzęta: krowy, kury, świnie, kaczki. Mając nasze umiejętności mogliśmy bez przeszkód prowadzić takie gospodarstwo. Kupiliśmy je w pięknym miejscu, dom za wsią, przy szemrzącym strumyku, blisko las, 140 ha ziemi. Jak się patrzyło to hen, hen – wszystko było nasze i dwójka po szkole młodzieniaszków. Bardzo romantycznie. Tylko, że nie mieliśmy doświadczenia w pracy na gospodarstwie, ani życiowego. Za to dużo chęci i zapału.

To było poniemieckie gospodarstwo, wielki dom, kiedyś musiało pięknie prosperować, ale wtedy było podupadłe. Mieszkał tam jakiś pijak, niszczył budynek, na przykład przecinał stropowe belki, bo potrzebował na opał. W domu było 12 pomieszczeń, ale tylko jedno nadawało się do mieszkania. Zorganizowaliśmy w nim wszystko: naszą kuchnię, łazienkę, spanie i pokój gościnny, ale tam było mnóstwo radości. Ile przyjeżdżało do nas ludzi na wakacje, wszyscy ze szkoły! Do domu wchodziło się tylko podczas gotowania obiadu i na noc, a tak cały dzień byliśmy na zewnątrz. Ciężko pracowaliśmy, przy żniwach czy sianokosach, ale robiliśmy to wspólnie ze znajomymi. Najpierw ciężka praca, a potem wieczorem ognisko, kiełbasa, wspomnienia, śmiechy. Z roku na rok przybywało nam chętnych do pomocy. Mieliśmy taki otwarty dom, gdzie gro znajomych spędzało urlopy. Na przykład kiedy byłam w ciąży z pierwszą córką znajomi wymalowali nam pomieszczenie, żeby mała miała czysto jak się urodzi. Pomogli umeblować, ktoś zrobił coś z desek, jakąś szafkę, półkę. I tak żyliśmy w niesamowitej biedzie, ale z entuzjazmem i radością. Gdyby dzisiaj ktoś spojrzał na to to by powiedział, że w takiej biedzie musiało być mi strasznie. Tymczasem nie pamiętam, żeby było strasznie. Było mi radośnie, byłam otoczona grupą przyjaciół i nie patrzyłam, że nie mam pieniędzy, że mnie na coś nie stać. Było co jeść, bo kura chodziła, jajko zniosła, świnia była. Zupełnie inaczej człowiek funkcjonował, cieszył się wszystkim.

Gospodarstwo było jednak złe politycznie. Mając tyle hektarów wydawało mi się, że będzie żyło nam się normalnie, że nie będzie głodu, problemów finansowych, ale polska polityka rolna była dziwna. Jak mieliśmy świnie i hodowaliśmy je przez rok z nadzieją, że w marcu je sprzedamy i będziemy mieli dużo pieniędzy, to w marcu okazywało się, że koniunktura na świnie spadła radykalnie i sprzedawało się je czasem nawet poniżej kosztów. Trzeba było przecież kupować pasze, szczepić i sprzedawało się je za grosze, bo okazywało się, że teraz krowy są na topie i gdybyśmy cielaki sprzedawali to byłoby lepiej. Więc przerzucaliśmy się na młode cielaki, ale zanim urosły koniunktura była już na owce. Nie można było tego dogonić. Ze zbożem tak samo. Mieliśmy tyle obsianych hektarów! Ale jak w czasie żniw spadł deszcz, zboże zmokło, trzeba było szuflować je w stodole, żeby nie zaparowało. Zawoziliśmy zboże do skupu, a oni mówili: Nie, brudne, mokre, nie damy takiej ceny. I cięgle było pod górę.

Było wtedy takie przysłowie: Kto ma owce, ten ma co chce. Więc kupiliśmy stado owiec. Mieliśmy 100 matek hodowlanych, one się kociły – to było cudne. Czasami były bliźniaki, trzeba było wstawać o 6.00 rano, dokarmiać je, a najpierw jeszcze wydoić krowy. To był taki inny, spokojny czas. Dzieci, Gośka z Martą, rosły w towarzystwie tych zwierząt, w kontakcie z przyrodą i to było dla nich dobre. Mieliśmy oswojoną sarnę. Kiedyś znaleźliśmy ją maleńką, zagubioną, więc zaopiekowaliśmy się nią. W ciągu dnia biegała po lesie, ale na noc wracała do nas do domu, Rogalinda nasza.

A jaka jest różnica wieku między córkami?

5 lat, a między najstarszą córką a synem – 15 lat. To była wielka radość, bo dziewczyny były już takie pannice, nie chciały się przytulać i wtedy przydarzył nam się syn. Było biednie. W pewnym momencie wiedziałam już, że muszę mieć jakąś stałą pracę z pensją co miesiąc, bo w gospodarstwie całymi miesiącami pracuje się bez pieniędzy. Zboże sprzedaje się latem, pieniądze są, ale muszą starczyć na cały rok. A wiadomo – dzieci chodzą do szkoły. Pamiętam, że jak zbliżały się święta, czy Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy to mi się płakać chciało, bo nie miałam pieniędzy, żeby zrobić im prezenty. Jakaś czekoladka się znalazła, ale chciałam tym dziewczynom kupić coś więcej, a nie było za co. Były rzeczy, za które musieliśmy płacić i potem nic nie zostawało. Święta spędzaliśmy zwykle w smutnym nastroju, w poczuciu bezradności, bo przecież tak ciężko pracowaliśmy na gospodarstwie, tak bardzo chcieliśmy, żeby choć święta przeżyć radośnie, coś sobie kupić, a nie mogliśmy. I wtedy podjęłam decyzję, że muszę pójść do pracy.

Długo Pani o tej pracy myślała?

Pomyślałam i zrobiłam. Usiadłam kiedyś z mężem, powiedziałam mu:

– Wiesz co, Zbyszku… To nie może tak być.

Ciągle żyliśmy nadzieją, że coś w tej gospodarce się zmieni. Ale w końcu powiedziałam STOP, bo wiedziałam, że nie mamy wpływu na politykę, na przepisy. Np. gdy mieliśmy owce, dużo pieniędzy otrzymywało się po strzyżeniu i cieszyliśmy się na to. Ale polski rząd podpisał umowę z Nową Zelandią na import ich wełny. Jeździłam wtedy od skupu do skupu i nikt nie był zainteresowany kupnem mojej. To po co tyle pracy, wysiłku? Dlaczego nikt na górze nie pomyślał o nas, o swoim kraju, o swoich ludziach, którzy coś tworzą, żeby nas jakoś ochronić? Nie mogłam tego zrozumieć. Nie lubię polityki. Jak sama sobie nie wypracuję to nikt mi nic nie da.

A jak Pani było czasem tak ciężko to jak sobie Pani dodawała otuchy?

Zawsze miałam przyjaciół wokół. Nie uznawałam swojego życia za złe, czy katastrofalnie ciężkie. Wszyscy tak żyli. Sąsiedzi też. A jak się coś udało to traktowałam to w kategorii szczęścia. Ogólnie dobrze wspominam ten okres dzięki ludziom, którzy przewijali się przez nasz dom. Np. przyjeżdżała na tydzień na wakacje moja kuzynka, a potem mówiła, że zostanie jeszcze jeden tydzień i tak zostawała całe dwa miesiące. Ci ludzie przyjeżdżali do nas jak na najlepsze wakacje w swoim życiu. Te wspólne kolacje wieczorem! Jak już nie było co jeść to była cebula duszona, którą bardzo lubię.

Bardzo dużo pomogła mi taka książka, Pollyanna. Ona prowadziła mnie przez życie. Jak dopadał mnie smutek to brałam sobie tę książkę i grałam w grę, w którą grała bohaterka: Co jest dobrego w tym co mnie teraz spotkało? Nie patrz co jest złe, patrz co jest dobre, mówiłam do siebie. Nie zapomnę jak staraliśmy się o kredyt na krowy. Myślałam sobie wtedy: Boże, żeby dano nam ten kredyt, bo wtedy już nawet widmo komornika było nad nami. We wsi było nas trzy przyjezdne z zewnątrz rodziny. I tamci kredyt dostali, a my nie. Byłam załamana, nie widziałam już żadnej deski ratunku, żeby przeżyć i to był moment kiedy zdecydowałam, że muszę zacząć pracować. A potem okazało się, że kredyty poszły w górę, koniunktura na krowy spadła i oni przez to zbankrutowali. A ja się uratowałam. Więc nie ma co. Jak coś się nie uda być może tak ma być.

Miałam wtedy 43 lata. Było trudno znaleźć pracę po tylu latach gospodarzenia, życiu na odludziu, choć oczywiście byłam wśród ludzi. Należałam do koła gospodyń, chodziłam z gitarą, inspirowałam starsze ode mnie panie, nie usiedziałam w miejscu. Próbowałam we wsi działać społecznie. Przedtem działałam w harcerstwie, siostra też. Tak zostałyśmy wychowane.

Kiedy nauczyła się Pani grać na gitarze?

Mój starszy o 2 lata brat nauczył mnie wszystkiego. Nauczył mnie też łazić po kryptach, grać w szachy. Taki prawdziwy starszy brat, który brał mnie za rękę i mówił: Chodź, teraz pójdziemy do trupiarni. I pokazywał mi różne zakamarki, kopaliśmy, grzebaliśmy. Marzył o tym, aby być archeologiem, a ja mówiłam, że będę jego pomocnikiem, będę chodzić za nim i też grzebać w ziemi.

Ile miała Pani lat jak pierwszy raz poszła z nim w takie tajemne miejsca?

6-7 lat. Zaszczepił mi to od dziecka.

Więc tak: grałam na gitarze, prowadziłam gospodarstwo, plewiłam buraki na 5 hektarach. Przed obiadem, po obiedzie. A potem przeszedł ten moment kiedy miałam 43 lata. Powiedziałam sobie, że muszę mieć regularne pieniądze. Na chleb, na książki, zeszyty czy ołówki dla dzieci, bo inaczej zwariuję. Znalazła się praca w sklepie z męskimi garniturami w Ząbkowicach. Daleko, ale zdecydowałam się spróbować tym bardziej, że z mojej wsi jeździła tam samochodem koleżanka, więc mogłyśmy koszty dzielić na pół. Cudna praca. W końcu kontakt z ludźmi. Na wsi miałam tylko tych moich przyjaciół, czasem spotkania w kole gospodyń wiejskich. Poza tym byłam sama z dziećmi i z krowami.

Nie mogłam się nacieszyć tymi ludźmi. Każdy kto przychodził był przeze mnie hołubiony. Ludzie polubili ten sklep, polubili mnie, małą uśmiechniętą dziewczynę. Coraz więcej zaczęło ich tam przychodzić, nawet licealiści po szkole. To był całkiem duży sklep, były dwa stoliki i zrobiłam z niego taką kawiarenkę. Oni tam przychodzili, żeby nie czekać na zewnątrz na autobus, a potem kiedy były matury miałam zamówienie na 40 garniturów, bo wszyscy chcieli kupować u mnie. Mnóstwo znajomości i przyjaźni. Szef był w szoku. Na początku się krzywił na moje „dziwne” pomysły, ale później zobaczył zwiększone obroty i dał mi wolną rękę. Potem dostałam jeszcze stoisko z butami. Wtedy zdałam sobie sprawę, że kontakt z ludźmi daje mi niewiarygodną siłę i radość.

Po raz drugi, prawda? Bo najpierw dzięki tym przyjeżdżającym przyjaciołom.

Tak. Takie uskrzydlanie. Nie wiem skąd to się brało.

Płynie we krwi u niektórych.

Tak, chyba tak mam po prostu. Po 3 latach pracy w sklepie, w 1996r. dostałam propozycję pracy w kopalni złota w Złotym Stoku. Otwierano turystyczną trasę podziemną i szukano przewodników.

– A ile będę zarabiać, zapytałam.

– 500 zł. W sklepie zarabiałam 1500 zł, wtedy to było dużo. Bardzo się wahałam. Zaproponowałam, że w tygodniu będę pracować w sklepie, a w weekend spróbuję być przewodnikiem. Dziobałam wszystko: historię, geologię, geografię. Uczyłam się nocami, nocami wyjeżdżałam z kolegą do dzikiej sztolni, oglądałam jak to wygląda. Jak w coś wchodzę to całym sercem.

Ale dlaczego zwrócono się akurat do Pani?

Jak wydoiłam krowy, wszystko wysprzątałam i położyłam dzieci spać, to miałam czas albo na czytanie, albo na penetrowanie. Uwielbiam podziemia od zawsze. Od tych 6 czy 7 lat kiedy brat zabierał mnie w różne katakumby. W okolicy były kopalnie, więc jest mnóstwo dzikich wejść w lesie i kiedyś ten kolega pokazywał mi je, np. Sztolnię Lisią. Jak tam weszłam to nie chciałam wyjść. Mówiłam mu: jeszcze tu zobaczmy, tam wejdźmy, tam odkopmy. W podziemiach, w tej ciszy jestem w swoim żywiole. Potem chyba dlatego pokochałam też pływanie. I tak to się zaczęło. Jak kolega zorientował się, że mnie to bawi to zwiedzaliśmy wszystkie okoliczne sztolnie. I dlatego kiedy otwarto kopalnię złota tak mnie namawiał. W końcu zdecydowałam się na weekendy. Moja pierwsza grupa:

– Witam, oprowadzę państwa.

I zaczynam opowiadać ile ja już wiem. Nazwiska, daty. A ludzie tak stoją biedni, słuchają, ale widać, że nie do końca ich to interesuje. I wtedy na tym moim pierwszym oprowadzaniu zdałam sobie sprawę, że to nie chodzi o daty i nazwiska. Nagle po prostu powiedziałam im:

– Wiecie państwo, znałam tą sztolnię na dziko jeszcze. Nie było tego wejścia, tylko tutaj przechodziliśmy – i zaczynam pokazywać jak trzeba było się przeciskać. Żeby to pokazać wzięłam chłopczyka i mówię: spróbuj się tutaj przecisnąć. I zaczęłam opowiadać normalnie, tak jakbym opowiadała przyjaciołom, a nie recytować wyuczone teksty. I tak to się zaczęło. Opowiadałam po swojemu. Rysiu, ten kolega, który został prezesem kopalni, złościł się trochę, że nie wymieniam dat.

– Ale jest broszurka za 5 zł, odpowiadałam. Jeśli ktoś chce znać daty może ją sobie kupić. A jak ja mówię o datach to dzieci się nudzą. A ja oprowadzam bardziej pod dzieci.

Wiem po sobie. Jak już mi się czasem udało gdzieś wyjechać z dziećmi za uzbierane pieniądze to patrzyłam na nie czy im się oczy iskrzą, czy się cieszą. Bo ja cieszę się kiedy one się cieszą. Więc tutaj oprowadzałam tak, żeby dzieci wyszły zadowolone, żeby mówiły: WOW, ale tu fajnie! A dorosłych zachęcałam, żeby podeszli i zapytali się, jeśli interesują ich jakieś daty czy inne szczegóły.

Wydaje mi się, że o wiele fajniej doczytuje się daty później, kiedy zna się całą historię, tą tajemniczą otoczkę.

Właśnie. I teraz kiedy zatrudniam przewodników rozmawiam z kimś 2 minuty i już wiem czy się nadaje czy nie. Wiedzę trzeba mieć, wiadomo. Ale opowiadamy „normalnie”. Latem jest trudniej, bo jest tyle grup, że nie dajemy rady opowiadać z takim pietyzmem jakbyśmy chcieli. Lepiej przyjechać poza sezonem, który trwa od maja do sierpnia. W maju i czerwcu mamy szkoły, po 70 autokarów dziennie, więc jest młyn. Oczywiście to nas cieszy, bo mogę zatrudnić aż 100 osób latem i 42 osób zimą. To też jest dla mnie ważne. Latem wypracowujemy tyle, że zimą mogę już trzeci rok utrzymać tylu pracowników. Chciałabym zatrzymać ich wszystkich na cały rok, bo są cudni, ale nie jestem w stanie. Z punktu widzenia biznesowego powinnam kopalnię zamykać na 6 miesięcy poza sezonem, zaoszczędziłabym dużo pieniędzy, ale oni byliby bez pracy. I potem nie miałabym ich już latem, bo pojechaliby szukać pracy gdzie indziej. Z tych, których zwalniam na zimę 99% wraca potem w kwietniu. To jest dla mnie wielka radość. Po prostu na zimę szukają innego zajęcia.

Np. jeden z moich najlepszych przewodników pojechał do Anglii. Miał rodzinę, chciał się dorobić. Powiedziałam: Rozumiem, jedź. Po dwóch latach wrócił do mnie i chciał znowu pracować. Przyjęłam go, bo był naprawdę świetny. Z kolei jeden z kelnerów z restauracji przyszedł i powiedział, że chce się rozwijać i pojechał pracować do Wrocławia. Po roku wrócił mówiąc, że zarobki miał podobne, ale wyższe koszty utrzymania. Za to atmosfera pracy była bez porównania gorsza. Czuł się jak pionek, nie jak człowiek. Ja podchodzę do każdego życiowo. Znam mniej więcej sytuację rodzinną swoich pracowników, wiem kogo nie mogę zwolnić zimą. Ale dzięki temu, że wyjechał przywiózł nowe pomysły, taki powiew świeżości do naszej restauracji, nabrał ogłady. Więc ten wyjazd okazał się z korzyścią i dla niego i dla nas.

Myślę, że teraz zyskała Pani lojalnego, świadomego pracownika. „Byłem, widziałem, wybieram pracować tutaj.”

Dokładnie. Trzeba próbować, ale nie wolno palić mostów za sobą. A miałam takie sytuacje. Ktoś u mnie przezimował, a zimą praca jest tu lekka, jest jej mało. A potem przed sezonem mówił mi, że od jutra nie przychodzi, bo dostał lepszą pracę. To boli. Jeśli ktoś powie mi miesiąc przed to ja to zrozumiem. Nikogo nie chcę blokować, znajdę sobie inną osobę, ale muszę wiedzieć wcześniej. Miałam tak np. w zeszłym roku. Bardzo ważna osoba w naszym zespole zrezygnowała z dnia na dzień. Dosłownie firma uklękła wtedy na jedno kolano. Na szczęście właśnie wtedy wróciła córka. Gośka podróżowała po świecie, ratowała dzieci na Filipinach, była w Indiach, Chinach. Nie nadążałam gdzie ona jest i nie liczyłam na nią. Aż pewnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że ma już dość podróży i chce wracać. Zakochała się w chłopaku z Wałbrzycha i wrócili tu razem. To się na szczęście nałożyło w czasie, więc nie odczułam braku.

Szczęściara…Ale wróćmy chronologicznie do wydarzeń. Jak długo pracuje Pani i w sklepie i w kopalni?

Miesiąc. Ale już po pierwszym oprowadzaniu wiedziałam co wybiorę. Kocham oprowadzać ludzi, opowiadać im, pokazywać zakamarki i dzielić tym co czuję. Po tych 2 dniach pracy wiedziałam, że to jest to, że to jest moje miejsce i zaraz w poniedziałek opowiedziałam o tym szefowi i złożyłam wypowiedzenie. Szef był zły i tego samego dnia zrobił mi remanent w sklepie, który wyszedł dla mnie niekorzystnie. Były braki, ale przecież garnitur nie może zaginąć, ani nikt go ukraść nie może, bo jest duży. Musiałam zapłacić za ten brak i to pomogło mi podjąć decyzję. Gdyby mnie poprosił, to ja pewnie bym tam jeszcze została, ale byłam bardzo rozżalona. Nie byłam wtedy zbyt asertywna, długo musiałam się tego uczyć.

Przez ten miesiąc nie mogłam się doczekać kolejnych weekendów pracy w kopalni. Było nas tylko czworo: 2 przewodniczki, księgowa i prezes. To była spółka należąca w 40% do gminy i w 60% do 12 udziałowców, którzy zainwestowali w kopalnię, aby można było otworzyć trasę turystyczną. Ale zarówno inwestorzy, jak i kolejni prezesi zawsze byli z zewnątrz i nie bywali tu.

W 1997r. była powódź i z powodu paniki zasianej przez media, że tu jest zaraza i woda niezdatna do picia, turyści przestali przyjeżdżać. Ledwie się to trochę rozhulało, a tu powódź, a potem powtórka w 1998r. Udziałowcy tracili cierpliwość i chcieli dywidendy. Urzędowali we Wrocławiu i przyjeżdżali tu 2-3 razy w roku. De facto ja to wszystko prowadziłam, zajmowałam się księgowością, kadrami, oprowadzaniem, wymyślaniem nowych pamiątek. Kiedy zgłaszałam im konieczność jakiś napraw machali na to ręką i czułam, że idzie to w złym kierunku. Ówczesny burmistrz zapytał mi się wtedy czy chcę wydzierżawić tą trasę, bo wiedział, że nią żyłam. Ogłoszono przetarg i łut szczęścia, bo bym przegrała. Jedno wejście do banku uratowało mi życie. Całość dokumentacji przygotowałyśmy razem z koleżanką Beatą i miałyśmy wydzierżawić trasę razem. Wadium 10 tys. zł, roczna dzierżawa 180 tys. zł. Koleżanka miała bogatego przyjaciela, który pożyczył nam pieniądze. Dwa dni przed rozstrzygnięciem przetargu byłam przypadkowo w banku i na pożegnanie powiedziałam:

– Trzymajcie kciuki, żebyśmy wygrały ten przetarg. Wszyscy wiedzieli o co chodzi. A jedna koleżanka pracująca w tym banku pyta się:

– Ela, a Ty kiedy wpłacisz?

– Ale co?

– Jak, co? Wadium.

– Przecież Beata wpłaciła.

– Nie, Beata wpłaciła na jakąś inną firmę.

Okazało się, że miesiąc wcześniej założyła z przyjacielem firmę w innej gminie, bo tutaj bym się wszystkiego dowiedziała i wadium wpłaciła na tamtą firmę. Gdyby nie wizyta w banku poszłabym na przetarg i dowiedziała się, że jestem pominięta. Przetarg miał być za 2 dni, to była ogromna kwota a ja jej nie miałam. Powiedziałam o tym mężowi, razem zastanawialiśmy się skąd pożyczyć pieniądze i przyszedł nam do głowy dziadek, który niedawno dostał tzw. sybirackie, odszkodowanie za pobyt na Syberii. Ale dziadek mieszkał w Jeleniej Górze! Pożyczyliśmy samochód, pojechaliśmy, dziadek wypłacił nam pieniądze i następnego dnia rano pojechałam do banku wpłacić je. Do pracy poszłam normalnie i mówię do Beaty:

– Jutro mamy przetarg. Ciekawe kto będzie startował.

A Beata – No, ciekawe.

Udaje?

Tak. Nazajutrz przyszła ze swoim przyjacielem na przetarg. Ja też byłam i nie zapomnę tego momentu. Zostajemy poproszone o wadium, ona przechodzi koło mnie z dokumentem w ręku i uśmiecha się. Pada pytanie czy ktoś ma jeszcze. I wtedy odzywam się ja. Widzę jej przerażone i wściekłe oczy. Zaproponowałam dzierżawę o 1 tys. zł wyższą, na 181 tys. zł, ale to nie miało wielkiego znaczenia, bo moja firma była stąd, a tamta z innego województwa, więc podatki trafiałyby gdzie indziej.

Czyli wygrywa Pani przetarg na…

zarządzanie trasą turystyczną kopalni na 10 lat i mogę to robić tak jak chcę. Po pierwszym roku (1999r.) nie byłam w stanie uzbierać kwoty na dzierżawę i musiałam dołożyć z gospodarstwa.

A co mąż przez wszystkie te lata?

Został na gospodarstwie. Ja prowadziłam je merytorycznie i logistycznie, ale na ciągniku jeździł on i to on wykonywał ciężkie prace. Wierzył we mnie. Jak trzeba było pieniędzy to ja szłam do banku, jak przychodził do nas komornik, a bywał często, to ja z nim negocjowałam. Takie ważne decyzje spadały na mnie niestety. Mąż żył w swoim świecie, męskim, gdzie mi nie wolno było wstępować. Wychodził pod sklep, do kolegów. Takie były zwyczaje na wsi – chłopy się spotykały i piły. A ja musiałam ogarniać dzieci i całą resztę. To mi się wydawało normalne, bo wszyscy tak robili. Pod sklepem był nie tylko mój mąż, byli sąsiedzi, a nawet sołtys. Wiedziałam, że nie przyjdzie mi pomóc, że muszę poradzić sobie sama.

Wiedziałam też, że w kopalni muszę się mocno zmobilizować, żeby mieć pieniądze dla siebie. Nie sztuką było przecież pracować tylko na czynsz dzierżawny. Wymyślałam różne rzeczy nie angażujące pieniędzy, bo ich nie było. Tak powstało Muzeum Przestróg, Uwag i Apeli.

Kopalnia Złota, Złoty Stok, Muzeum
fot. Dorota Krajewska-Roszyk

Widziałam i obfotografowałam te tablice. Są niesamowite: Nie myj jaj przed skupem, Nie sikaj do zlewu, Nie rzucaj młotkiem będąc na rusztowaniu.

To był pomysł z biedy. Daliśmy ogłoszenie, że kto przyniesie jakąś tabliczkę wchodzi za darmo i w ciągu bardzo krótkiego czasu mieliśmy już muzeum. Przyniesiono mnóstwo tabliczek. A potem napisano o tym w Rzeczpospolitej, przyjechał do nas Newsweek, zaproszono nas do Programu MdM i mieliśmy dzięki temu świetną reklamę. Na koniec programu p. Mann powiedział:

– Pani Elu, ja też się przygotowałem do naszego spotkania. Nie mam wprawdzie samej tabliczki, ale zdjęcie tabliczki z basenu, na którym byłem: „Nie sikaj do basenu, szkodzisz sobie i bliźniemu”.

Informacja o tabliczkach mocno pofrunęła w świat i mieliśmy dzięki temu mnóstwo odwiedzających.

Czyli tanim sumptem, ale dobrym pomysłem można wiele osiągnąć?

Tak. Przyjeżdżali ludzie i pytali się dlaczego nie wyremontuję budynku restauracji. Ale jak się nie ma pieniędzy to nie można w jednym roku naprawić np. wszystkich dachów. Działałam na zasadzie powolnego dreptania do przodu. Dzięki muzeum zarobiłam na remont pierwszego dachu. W kolejnym roku wyremontowaliśmy właśnie dach restauracji i zrobiliśmy bar. Restauracja nie miała jeszcze okien, drzwi były wywalone. Budynek był w strasznym stanie i odnawialiśmy go po malutku. Jak się cieszyliśmy kiedy kupiliśmy pierwszy komputer!

I staraliśmy się wymyślać rzeczy niedrogie, ale przynoszące niewspółmierny wynik. Ścianka wspinaczkowa, zwiedzanie z fabułą, czyli trochę inaczej niż standardowo z przewodnikiem, wykonując pewne zadania. Co roku wprowadzaliśmy coś nowego. Np. Jeden chodnik był zalany wodą. Zaczęło się od dwuosobowego dmuchanego pontonu, na który mogliśmy sprzedać 2 bilety. Ale ponieważ ze ścian wystają różne ostre rzeczy to ponton pękał, ludzie wpadali do lodowatej wody i wracali pieszo w wodzie ciągnąc go za sobą. Wiedzieliśmy, że musimy go zmienić. Na złomie kupiłam łódkę za 600 zł. Ja cię, 600 zł! Miałam nadzieję, że to się zwróci. Pomalowaliśmy ją pięknie i mogło już pływać 5 osób. Potem okazało się, że na ten spływ jest duże zainteresowanie i zamówiliśmy już specjalną płaskodenną łódkę na 16 osób. Czyli rozwój metodą ewolucji. Ja podziwiam, tu niedaleko są parki tematyczne w Krasiejowie, czy Bałtowie. Pojechałam do Bałtowa przed budową, a potem po roku wszystko stało już gotowe, cudne budynki, roślinność, dinozaury. Jak to fajnie. Ale potem pomyślałam, że my to tworzymy sami i cieszymy się z każdego kroku całą załogą. Na biznes są dwie metody: albo ktoś ma pieniądze i tworzy coś w ciągu jednego roku, a my to robimy 20 lat i cieszymy się przez 20 lat. Że znowu zrobiliśmy coś nowego i zaskoczymy turystów.

A kiedy kupuje Pani kopalnię?

Płacąc dzierżawę oddawałam 75-80% swojego obrotu, więc zostawało mi naprawdę mało. Robiłam niezbędne remonty, ale nie mogłam robić inwestycji. To spółka miała dbać o bezpieczeństwo chodników, ale robili to niechętnie. Marzyłam o tym, żeby mieć choć 2% udziałów i móc usiąść z nimi przy stole i powiedzieć:

– Słuchajcie, tam grozi zawalenie, są turyści, musimy to naprawić. Oni na Walnych Zgromadzeniach decydowali czy wypłacać dywidendę czy inwestować i jak nikt nie mówił inwestować to wiadomo, że się pieniądze rozchodziły na dywidendy. Aż pewnego razu znalazł się udziałowiec, który miał problemy finansowe i zwrócił się do mnie czy nie chcę kupić jego udziałów.

– Chcę, natychmiast chcę!

Kupiłam od niego moje pierwsze 12% (z tych 60%), a później nastąpiła lawina. Pozostali też powiedzieli, że chcą sprzedać swoje udziały, bo tu jest marny biznes i chcieli zainwestować w Kopalni Uranu przy Jaskini Niedźwiedziej, bo tam to dopiero spodziewali się zysków. Oczywiście chciałam kupić te udziały, ale potrzebowałam 600 tys. zł. Chodziłam po bankach chcąc dać w zastaw kopalnię i moje gospodarstwo. W końcu trafiłam na młodego, fajnego dyrektora w jednym z banków, opowiedziałam mu ile mam pomysłów, że ta kopalnia to skarb, że będzie przynosić wystarczające dochody na spłatę kredytu i on powiedział, że chce tu przyjechać i zobaczyć. Oprowadziłam go po tych ruinach, nie było wszystkich dachów.

To był prawdziwy bankowiec. Bo jak ma bank pożyczyć pieniądze tylko na liczby w sprawozdaniach finansowych czy prognozach? Tam można pokazać wszystko. A w ogóle pieniądze pożycza się człowiekowi, który albo jest rozsądny i zrobi wszystko, aby je zwrócić, albo nie. Przez lata byłam bankowcem, wiem co mówię.

Całe szczęście, że trafiłam na niego. Opowiedziałam mu o swoich pomysłach, miałam już wszystko ułożone w głowie. I on się zgodził. To był 2001r. Wzięłam kredyt na relatywnie krótko, bo na 5 lat. Chciałam jak najszybciej go spłacić, więc przez te 5 lat najważniejszy był ZUS, US, pracownicy i kredyt. Jak coś zostało to dobrze, a jak nie to przynajmniej wiedziałam, że mam opłacone wszystkie te obowiązkowe obciążenia.

Właścicieli spłaciłam i stałam się większościowym udziałowcem kopalni mając 65%. Jednocześnie obowiązywała umowa dzierżawy, więc płaciłam z jej tytułu sama sobie, a potem pieniądze z powrotem inwestowałam w kopalnię. Później wybrano nowego burmistrza, któremu nie podobał się ten układ. Zażądał ode mnie oddania udziałów gminie. – Ale ja je kupiłam i nie oddam, powiedziałam.

– Zrobię Panią prezesem, nęcił.

– Nie potrzebuję być żadnym prezesem, ja jestem teraz sama sobie prezesem.

I zaczęły się z nim problemy. Męczył mnie przez 12 lat.

Będąc współwłaścicielem kopalni wzięłam się za bezpieczeństwo. Wyremontowałam chodniki, wymieniłam obudowy. Cokolwiek zarobię, inwestuję dalej w kopalnię i atrakcje wokół niej, np. park techniki, escape rooms, mam pomysł na sztolnię gdzie bije woda mineralna i ciągle jest coś. Chcę wykupić wszystkie udziały od gminy.

Chce Pani sprzedawać wodę z tej sztolni?

Myślę, że tak. To super temat. Realizuję jeden pomysł i pojawia mi się następny.

Kolejne miejsca pracy i dodatkowe pieniądze dla kopalni i dla gminy? Jest piwo, teraz będzie woda.

Tak. Chcę zająć się tą sztolnią, odwodnić ją, zabezpieczyć. Jest śliczna! O źródle wiem z niemieckich dokumentów, wodę trzeba zbadać od nowa, bo sztolnia była zasypana przez 100 lat. Nikt o niej nie wiedział. Odkryliśmy ją przypadkowo. Wyszperałam w archiwum, że ta woda była o wiele lepsza niż w okolicznych uzdrowiskach.

A jak sobie Pani radziła z trudnymi ludźmi, z tym burmistrzem?

Najczęściej złość wyzwala złość. Już dawno temu zdałam sobie sprawę, że w takich sytuacjach nie można reagować złością, bo nic z tego dobrego nie wyjdzie. Wydaje mi się, że najgorsze dla osoby reagującej złością jest to, że druga strona nadal się uśmiecha. Mówi: Dobrze, przyjmuję to, nie zgadzam się, ale proponuję to i to. To banalne, ale po prostu bycie dobrym. Nikt mnie nie zmusi do podłego czynu. Pisano na mnie donosy do urzędów, zarówno anonimowe, jak i podpisane imiennie. Mogłam przecież zrobić to samo, ale brzydzę się czymś takim i nigdy tego nie zrobiłam. Sprawiedliwość i tak i tak wypłynie. Przyjmowałam to jakoś. Oczywiście wściekałam się, czasem ogarniała mnie bezradność, płakałam. Był taki moment kiedy kazano mi zdemontować park techniki na dwa miesiące przed otwarciem, bo nadzór budowlany dostał donos, znalazł jakąś nieprawidłowość i musiał ją sprawdzić.

Zrobiła to Pani?

Musiałam. Wynajęłam dwa olbrzymie bardzo drogie dźwigi, wyrywaliśmy umocowania i przenosiliśmy całą prawie gotową wioskę na drugi plac. Musiałam uzupełnić dokumenty i po roku budynki mogły wrócić na swoje miejsce. To bolało, również finansowo. Otwarcie wioski opóźniło się przez to o cały rok. Niestety na głupotę ludzką nie ma rady. Trzeba zacisnąć piąstki i iść do przodu. Nie pojechałam wtedy na urlop, odmówiłam sobie jeszcze innych rzeczy.

Mieszkańcy Złotego Stoku podchodzili do mnie na początku z rezerwą. Ma kopalnię złota, nie płaci podatków, jak głosił burmistrz. Postrzegana byłam jako taka cwaniura, która dorabia się na ich plecach, bo to przecież ich kopalnia. Długo taki wizerunek funkcjonował. Pomagałam gdzie mogłam, np. w szkołach, przedszkolach, klubach, czasem coś sponsorowałam, ale się tym nie chwaliłam. To pozostawało między mną a daną instytucją. Niektórzy wiedzieli, że można do mnie przyjść, że jak tylko mogę to pomogę, że domy dziecka mają u mnie zawsze wstęp wolny, ale generalnie opinia była taka, że Szumska dorobiła się na krwawicy miasta. Wiedziałam, że muszę zrobić coś takiego co ich przekona do mnie, coś dobrego. I mój serdeczny przyjaciel Piotrek wpadł na pomysł zrobienia Izby Pamięci.

– Niech oni zobaczą, że Ty żyjesz tym miastem, że pamiątki, które zbierasz są tu gloryfikowane, pięknie ułożone w gabloteczkach.

I tak zaczęłam robić Izbę Pamięci. Mieszkańcy pytali się po ile wejście, a ja mówiłam, że dla nich za darmo, bo przecież pomagają mi tą Izbę stworzyć, wpuszczają na swoje strychy. Chodziłam po strychach ludzi i pozwalali mi zabierać różne pamiątki.

Jak, osobiście?

Tak. Ile ja rzeczy tam znalazłam! Niewiarygodne, że tyle lat po wojnie znalazłam stare gazety, zdjęcia, piękne poniemieckie biurko, różności. Niesamowita przygoda. Wszystkie pamiątki są podpisane imiennie kto jest darczyńcą. Ludzie zaczęli przychodzić, a ja siadałam z nimi i opowiadałam. To był przełom. Przedtem przez 20 lat organizowałam Barbórkę ze Mszą Świętą w podziemiach kopalni i poczęstunkiem w restauracji, ale to było tylko jeden raz w roku. Z resztą jednego roku byłam tak zdołowana dokuczaniem burmistrza, że nie miałam siły na Barbórkę i jej nie zrobiłam. Ludzie się do niej przyzwyczaili i przychodzili pytać dlaczego jej nie będzie. Jak się dowiedzieli to coraz bardziej zaczęli brać moją stronę. Zaakceptowali mnie, a nawet proponowali, abym kandydowała na burmistrza w kolejnych wyborach. Mówili: Pani potrafi coś zrobić, jak Pani bierze coś w swoje ręce to to ożywa.

Ale wolała Pani kopalnię…

Polityk ze mnie żaden. Ktoś na niego pluje, a on mówi, że deszcz pada. Mieszkam w Złotym Stoku dopiero od 2007r., tu na górze, nad Izbą Pamięci (przyp. tuż przy wejściu do kopalni). Uwielbiam jak Ci ludzie zapraszają mnie na swoje strychy i do piwnic. Czasem idą ze mną i też patrzą, a czasem nie. Potem znoszę skarby i pytam się czy mogę zabrać, czy mam zapłacić. Ostatnio na 12 takich spontanicznych odwiedzin do 11 domów mnie wpuszczono. Kiedy idę przez miasto jestem już postrzegana jako ta zakręcona pozytywnie i ludzie traktują mnie życzliwie. Kiedyś jedna starsza Pani woła do mnie:

– Pani Szumska!

– Co się stało?

– Pani jeszcze u mnie na strychu nie była!

– Będę.

– Bo ja już posprzątałam i czekam (śmiech).

Jak dodawała sobie Pani energii jak było ciężko?

Znowu ludzie. Przychodzili do mnie, pocieszali mnie. I robienie dobrych rzeczy, ale nie na pokaz, tylko zgodnie ze sobą. Mama mnie tego nauczyła.

Co jeszcze oprócz kopalni, eksplorowania i szperania Pani lubi?

Uwielbiam też podróżować. Staram się wyjeżdżać dwa razy w roku przed i po sezonie, kiedy nie ma tu dużo ludzi. Zwiedzam świat i podglądam. To jest takie moje zboczenie zawodowe. Jak widzę jakąś atrakcję turystyczną to oglądam ją i wprowadzam potem u nas.

Co takiego przywiozła Pani z podróży co powstało tutaj?

W parku techniki mamy labirynt strachu, który zaczyna się od takiej tulei, która się kręci i turysta przechodząc przez mostek w tej tulei ma wrażenie, że kręci się most. Błędnik wariuje. Widziałam to w Rumunii przy zamku Drakuli. Obejrzałam, obfotografowałam, poprosiłam właściciela o pokazanie jak to działa od kuchni i zbudowałam dokładnie takie samo. Z resztą labirynt strachu jest bardzo podobny do tego w Rumunii. Inne drobne rzeczy jak ławki, czy takie specjalne ładne tablice informacyjne też. Jak już ktoś to wymyślił to ja nie wyważam otwartych drzwi i zwyczajnie powielam.

Jak reaguje Pani rodzina na te pomysły, na dość nietypowy sposób na życie?

Nie jestem typową mamą. Ale pewnie trzeba by zapytać dzieci. Gośka jest szaloną podróżniczką jak ja. Marta jest poukładana, ma dwójkę dzieci. Kiedy odeszłam od męża zamieszkałam tu z dziećmi w pomieszczeniach na górze, które wyremontowałam. Jeszcze jak przyjeżdżałam do pracy dzieci uwielbiały to miejsce. Gośka z kuzynem Grześkiem wymyśli np. postać gnoma. Wycięła w worku jutowym dziurę na ręce i głowę i przewiązała się paskiem. Idę kiedyś z grupą i słyszę nagle „pi, pi, pi”. Wszyscy byli zdziwieni, ja też. A potem pojawiały się i znikały małe postaci w jutowych workach. Okazało się, że to Gośka i Grzesiu biegali po chodnikach i wydawali te dźwięki. Musiałam naprędce wymyślić legendę, że w naszej kopalni mieszkają gnomy. Historia okazała się hitem, więc wiedziałam, że muszę zatrudnić gnoma na stałe.

W Złotym Stoku mieszkał Pan Gienek, dziś już świętej pamięci, który był karłem. Miał garb i mówił samogłoskami. Wymarzona postać. Więc poszłam do niego do domu, tam było tak biednie, że żal ściskał i mówię mu, że szukam do pracy w kopalni gnoma. Nic nie będzie musiał robić, uszyję mu tylko specjalny kubraczek i ma sobie chodzić po kopalni, a ja będę turystom opowiadała, że to gnom. Patrzył i patrzył na mnie. Myślałam, że nic nie rozumie, a on nagle mówi: „A a ile?”. Panie Gienku, dogadamy się. I przyjęłam go do pracy. Był cudownym, wiarygodnym gnomem. Poznał świetnie kopalnię i kiedy dzieciaki goniły go to bez problemu potrafił się schować. Gasił lampkę i znikał w czeluściach.

Nie zapomnę jak oprowadzałam kiedyś studentów ze zblazowanym profesorem. Mówił, że jeździ po całej Europie i przyjechał z postawą „no co nam Pani tu pokaże ciekawego”. Mówię, że mam rudę arsenową. Phii, widzieliśmy w Szwecji. Żyłę złota. Widzieliśmy gdzieś tam. Gniazdo gnomów. Tak patrzy na mnie… Co? No gnomy mamy. Jakie gnomy? Gnoma, gnomicę i małe, tylko jest nieoswojone. Idziemy dalej, stajemy przy mapie kopalni już wewnątrz i przybiega do mnie Gienek i krzyczy na mnie, bo skończyła mu się nafta do lampki. Obiecałam, że będę mu ją zawsze dawać, a tego dnia zapomniałam. I krzyczy na mnie strasznie po swojemu. A ja na to: Jak skończę to Panu dam. Profesor stał jak wryty i pyta się kto to. To właśnie ten gnom. Co on chciał? No nafty nie miał w lampce. On był absolutnie wymarzony do tej roli, z tym garbem, nie trzeba było żadnej charakteryzacji. Jeden ze studentów pyta się co oni jedzą. Odpowiadam, że gruszki. Tak mi strzeliło do głowy. Że podejrzałam ich kiedyś w nocy i jedzą gruszki. Profesor był osłupiały i całkiem serio powiedział, że tyle podróżuje, ale jeszcze takiego miejsca nie widział. Na koniec dnia przychodzi do mnie przewodniczka i mówi, że znalazła cały worek gruszek przy wejściu do kopalni. Studenci pojechali po nie i przywieźli je gnomom 🙂 I tak dzięki Gosi postać gnoma jest do dzisiaj jedną z naszych atrakcji.

Ale co Pani dzieci mówiły jak rozważała Pani kupno kopalni?

Gosia mi to niedawno powiedziała. One były małe. Kiedy wpadłam do domu i krzyknęłam, że kupiliśmy kopalnię, że zastawiłam wszystko: dom, samochód, wszystko co było cenne to ona nie rozumiała co to znaczy i poszła do pokoju płakać. Bała się, że coś straci, że to jest niebezpieczne. Ale szybko zmieniło się to, bo jak ja je zabierałam to zawsze w atmosferze czegoś nowego do odkrycia, przygody i przyjazd tu zawsze kojarzył im się z zabawą. Brałam je na dzikie wyprawy, poznawałam teren z nimi. Starałam się im przekazać moją miłość do podziemi i to się udało.

Marta pomaga mi od zawsze. Mogę już wyjechać i zostawić kopalnię na miesiąc. Teraz ma małą Janeczkę, więc trochę się wycofała, bo rodzina jest dla niej najważniejsza. Fajnie. Ma tu swoją firmę i pomaga mi w prowadzeniu baru, restauracji, ma swój paintball i inne atrakcje. I wróciła Gośka. Na Filipiny pojechała jako wolontariuszka odbudowywać domy po huraganie Jolanda. Za dnia wszyscy dorośli byli zajęci budowaniem, ale dzieci błąkały się. Ona gdziekolwiek jedzie bierze ze sobą pacynki. Któregoś razu postawiła tekturę i coś zaczęła pokazywać szóstce dzieci. Po dłuższej chwili kiedy wyjrzała z za tektury była już setka dzieci. One nie znały teatru, telewizji, nie miały tam takich atrakcji, więc te kukiełki okazały się strzałem w dziesiątkę. Z traumatycznych przeżyć można dzieci wyciągać również tak, nie tylko odbudowując im domy. Byłam z niej bardzo dumna.

Pojechała również na Syberię śladami moich teściów. Taka niesamowita historia miłosna dziadków. Dziadek został skazany do Irkucka na więzienie i miał tam zostać stracony. Babcia wzięła dzieci i po kilku latach dotarła tam. Zamieszkała blisko więzienia. Gośka wzięła plecak i pojechała sama jej śladami, nie znając rosyjskiego. Babcia jej opisała, że ma jechać 2 tygodnie pociągiem, a potem 2 dni końmi i tyle Gosia wiedziała. Ale udało jej się dotrzeć do przyjaciółki Babci. Babcia mieszkała u rosyjskiej rodziny i tam była kobieta, która miała dziecko w podobnym wieku i męża gdzieś na zsyłce, więc zaprzyjaźniły się. Babcia do Polski wróciła 60 lat temu i odtąd się nie widziały. Gosia znalazła ten dom, otworzyła jej staruszka, przedstawiła się, że jest wnuczką Janki, a staruszka przywitała ją jakby pożegnała się z Janką wczoraj. Zachadi, zachadi. Postawiła wódkę, boczek. Gosia mówi, że jest wegetarianką i nie je mięsa, a staruszka na to, że to jest nasze, wegetariańskie. Chyba pomyliło jej się z naturalne. I Gosia jadła ten „wegetariański” boczek (śmiech). Zadzwoniła zaraz do Babci, kobiety pogadały sobie, były łzy. Były potem w kontakcie ze sobą przez pół roku, a potem Szura zmarła. Babcia kazała kupić wieniec i mówi do Gosi, żeby pojechała na pogrzeb. Gosia pojechała po raz drugi, a potem napisała książkę o podróży Babci do Irkucka za mężem i swojej, jak podążała śladami Babci. Taka właśnie jest. Ale jak poznała chłopaka to się ustatkowała i powiedziała, że już nie chce tyle jeździć.

Trafił nam się zupełnie nieoczekiwanie pensjonat. Znowu pojawiło się coś dobrego w moim życiu w odpowiednim czasie. Nie zabiegałam o to. Przyszedł człowiek i powiedział, że chce mi sprzedać pensjonat, ale ja nie miałam pieniędzy. Pensjonat był położony w lesie, otoczony cudnym drzewostanem. Cisza, spokój, ostoja niewiarygodna. Właściciel mieszkał w Warszawie a tutaj miał pracownika, który zarządzał „od … do…”. Budynek był najczęściej zamknięty, pomalowany tak sobie, dach dziurawy, przeciekający, w środku czuło się wilgoć. Coraz mniej było imprez, powoli umierał. Kiedy weszła tam Gośka powiedziała, że śmierdzi. Więc wywietrzyłyśmy go, wyrzuciłyśmy stare zawilgocone materace, które od lat zalegały w piwnicy i to z niej wydobywał się ten zapach. Posprzątałyśmy, pomalowałyśmy na czysto, wstawiłyśmy kwiaty do okien i to wystarczyło, żeby ludzie z ciekawości zaczęli znowu przychodzić. Gośka uśmiechała się w progu i zagadywała:

– Mamy dzisiaj pyszne ciasto, może byście Państwo weszli na dobrą herbatę? Działa pozytywnie na … i coś wymyślała.

Kto nie wejdzie? Na herbatę każdego stać.

Na początku ludzie przechodzili obok, chcieli wejść, ale jednak wstydzili się. Otwarliśmy więc szeroko furtkę i daliśmy potykacz na środku drogi z napisem: Zapraszamy na herbatkę, mamy pyszne ciastko. No i tak to się zaczęło.

Ale jak go Pani kupiła?

Na początku cena była kosmiczna – 4 mln zł, więc w ogóle nie myślałam o tym. Ale jak coś ma być moje to będzie. Właściciel nie znalazł kupca i po dwóch latach przyszedł do mnie mówiąc, że chciałby przekazać pensjonat w dobre ręce. Był z budynkiem związany emocjonalnie, tam brał ślub, tam chrzcił swoje dzieci. Mógłby to sprzedać znowu komuś z Warszawy kto przyjeżdżałby na trochę i budynek stałby w większości pusty i niszczał. A na przykładzie tego co widzi, że dbam o wszystko, podchodzę do rzeczy z pietyzmem, chciałby, żeby to było w moich rękach. Ale ja, mówię, nie mam takich pieniędzy. Powiedział, że proponuje mi mniejszą kwotę i spłatę w ratach przez pięć lat bez odsetek i tak, że udźwignę nawet bez kredytu. Poszedł mi bardzo na rękę i rzeczywiście jestem w stanie w sezonie wpłacić mu kwotę, która jest wymagana. Ta okazja przyszła w dobrym czasie dla nas. I Gośka ten pensjonat prowadzi.

To jest taki temat, który pojawia się coraz częściej. Rodzice tworzą firmę, dzieci nie chcą się nią zajmować i ludzie szukają kogoś kto przejmie ich biznes, ale chcą, aby przeszedł w dobre ręce. Kto ich pracę, spuściznę całego życia poprowadzi z sercem.

Rzeczywiście byłoby mi bardzo smutno gdyby żadne z moich dzieci nie chciało przejąć kopalni. Tyle pracy!

Ale jest szansa, że przejmą?

Tak, wszystkie. Generalnie słuchamy się i wspólnie decydujemy już teraz.

A jak się mieszka w pracy?

Dobrze. To jest o tyle fajne, że ruch zaczyna się o 9.00 a kończy o 18.00, więc nie jest źle. Po 18.00 siadam sobie pod parasolem, o tam, w tym pięknym miejscu. Strumyk szumi, jest cudnie. Plusy są takie, że nie wychodząc rano z domu przez 7 okien widzę całą kopalnię. Robię coś, np. pranie, układam rzeczy, chodzę w kapciach. Podchodzę do okna i widzę czy kasa jest otwarta, czy jest dużo ludzi, wyczuwam czy już trzeba zejść, czy nie. Oczywiście w trakcie dnia nie ma spokoju, bo cały czas ktoś przychodzi. Jest „Pani Elu” i „Pani Elu”. Dzisiaj moja praca polega na koordynowaniu kopalni, już nie zajmuję się np. menu. Mój kucharz Janusz jest w tym rewelacyjny. Przy zakupie pamiątek pracują te same osoby od lat, więc już wszystko jest dopracowane. Ja koordynuję, inwestuję, wymyślam nowe rzeczy. Ale czasem przychodzi ktoś i trzeba z nim usiąść. To jest teraz najczęściej moja praca. Przyjeżdżają tu różne osoby, mają różne pomysły. Może czasem coś razem zrobimy?

Pracuje Pani 7 dni w tygodniu?

Nie jest to męczące? Tak, 7 dni w tygodniu. Dlatego wyjeżdżam. Np. na tydzień na nurkowanie i wtedy wyłączam telefon, albo na narty z moimi dziećmi. Teraz staram się spędzać z nimi więcej czasu, bo jak popatrzę wstecz to była tylko praca, praca i praca. Moje relacje z dziewczynami są bardziej koleżeńskie. Tak mi nawet niedawno powiedziała Gośka. Lubimy wieczory kiedy siadamy sobie, pijemy drinka i palimy papierosa. Gośka nauczyła się przy mnie palić i opowiadamy sobie co było w ciągu dnia. One wiedzą, że jestem pochłonięta kopalnią, ale gdyby coś się stało to zostawię wszystko i pojadę dla nich na koniec świata. Nigdy ich nie zawiodłam w takich ważnych sytuacjach. Oni są dla mnie najważniejsi. Teraz chcę poświęcić im więcej czasu, jako mama i babcia. Marcyśka, wnuczka jest we mnie zakochana, bo bawię się z nią w poszukiwanie skarbów. Czołgamy się pod łóżko i szukamy skarbów. Wprowadziłam też taką zasadę, że jeździmy razem na wakacje. Raz jadę z Martą i jej maluchami, a potem z Gośką, Jackiem i ich partnerami, czyli z „dużymi dziećmi”.

Elżbieta Szumska Kopalnia Złota Złoty Stok
fot. arch. Elżbieta Szumska

A sama Pani wyjeżdża?

Teraz byłam z kolegą na nurkowaniu, po raz pierwszy bez dzieci. I nareszcie odpoczęłam (śmiech).

Co jeszcze jest odskocznią od pracy?

Łażenia po strychach, po górach, szukanie skarbów.

Ale będąc tu czuje Pani, że jest w pracy?

Nie.

Czyli jest Pani tą szczęściarą, która łączy pasję z pracą?

Jak się budzę rano to cieszę się na myśl o zejściu na dół do biura, bo wiem że czeka tam na mnie coś do zrobienia. Albo polecę do Izby Pamięci zobaczyć co nowego Marcin opisał z pamiątek. Czasem znajdujemy jakiś dynks. Nie wiadomo co to jest i szukamy zapamiętale, co by to mogło być. Np. po długich poszukiwaniach okazało się u profesora we Wrocławiu, że znaleźliśmy dwa średniowieczne krany, które są bardzo cenne. Dotarcie do takich informacji wymaga czasu i poszukiwań. Codziennie jest coś ciekawego i zaczynam dzień właśnie z taką ciekawością.

To ile godzin dziennie Pani pracuje?

Nie można tego określić. Od czasu kiedy poznałam takiego Piotrka, 33-letniego chłopaka, pasjonata Złotego Stoku, znalazłam w nim bratnią duszę. Zawsze takiej osoby szukałam, żeby ktoś razem ze mną dzielił tą pasję. Nie umiem cieszyć się sama. Z Piotrkiem wydaliśmy album o Złotym Stoku. Mogłabym o tym opowiadać godzinami, włożyliśmy w to mnóstwo czasu i serca. Jeździłam po różnych archiwach w Polsce, Niemczech, Czechach, po muzeach.

Znalazłam przepiękne muzeum Złotego Stoku w Niemczech, które założyli mieszkańcy tam przesiedleni. Zaprzyjaźniłam się z dyrektorem, Josefem Bognerem. Jak otwierałam Izbę to zaprosiłam go na otwarcie, ale on powiedział, że to za daleko i nie da rady przyjechać. Wsiadłam więc w samochód, przejechałam w nocy 800 km, przywiozłam go tutaj, gościł u mnie 2 dni, a potem odwiozłam z powrotem. On był w szoku, że ktoś poświęcił swój czas i zrobił coś takiego. Mam w nim wielkiego przyjaciela. Jeśli ma jakieś podwójne pamiątki to mi je daje. Ja też tak robię. Uwielbia porcelanę, więc dałam mu taki cenny różowy talerzyk z porcelany złotostockiej w podziękowaniu za prezenty od niego. Był bardzo wzruszony. Powiedział, że pierwszy raz dostał coś cennego z Polski, bo dotąd, jak współpracował z polskimi muzeami to one chciały tylko dostawać.

Teraz z Piotrkiem piszemy drugą książkę o rodzinie Guttlerów. To byli tacy potentaci tutaj, niesamowici ludzie. Oprócz prowadzenia swojego biznesu rozwijali miasto, bardzo dbali o nie, budowali szpitale. Znalazłam zdjęcie – skarb, na którym Wilhelm Guttler jest z synami i dzięki temu dowiedzieliśmy się, że w ogóle miał synów. Dotarliśmy do żony jednego z nich i mamy kontakt z nią oraz z bratanicą, Barbarą Guttler. Wgryzanie się w tamte lata jest niewiarygodne. *książka jest już wydana.

Co by Pani poradziła młodym ludziom, którzy szukają swojej ścieżki zawodowej?

Teraz jest zupełnie inaczej niż za moich czasów. Europa jest otwarta. Każde marzenie można zrealizować. Ale nie ma recepty na życie. Nie da się napisać: postępuj tak i tak i będzie dobrze. Wiem jedno: jeżeli ktoś ma marzenia to pod żadnym pozorem nie wolno z nich rezygnować. One się ziszczają. Moje wszystkie się spełniły. Nie od razu. To nie jest tak, że wczoraj pomyślałam o czymś, a jutro się spełnia. Ale kiedy się marzy, podświadomie dąży się w tym kierunku, żeby to się kiedyś ziściło. Mam trójkę dzieci. Dzisiaj jest mi łatwiej niż wtedy na gospodarce, kiedy nie mogłam zorganizować świąt dla rodziny i było mi z tego powodu strasznie smutno. Jest łatwiej kiedy jest swoboda finansowa.

Każde z moich dzieciaków wybierało swoją drogę życiową tak jak chce. Gośka podróżniczka. Ludzie mówili: czy Ty się nie boisz puszczać jej tak samej? Pewnie, że trochę się bałam, ale wyjeżdżała, a potem przyjeżdżała. Właściwie bardziej jej kibicowałam, niż się bałam. Trzeba myśleć pozytywnie. O Jacka ludzie pytają czy pójdzie na studia i przejmie firmę. Nie wiem czy pójdzie na studia. Bardzo lubi gotować, a my mamy dwie kuchnie. Dobrze by było gdyby jedną z nich poprowadził. Chodzi do szkoły gastronomicznej, bawi go jak gotuje, lubi gotować ze mną. Pamiętam jak mama próbowała mnie odciągnąć od tej weterynarii. To nie ma sensu. Jak ktoś ma coś w głowie nie przekona się go. Gośka skończyła studia teatralne. Nie pracuje teraz w zawodzie, prowadzi pensjonat, ale umiejętności aktorskie przydają jej się w pracy z ludźmi. Poza tym organizuje tam koncerty, wieczorki poetyckie, coś czego nigdy nie było w Złotym Stoku. Nauczyliśmy ludzi, że to co się dzieje w pensjonacie jest na poziomie i chętnie przychodzą.

Po chwili namysłu Pani Elżbieta dodaje:

Dobrze jest wykonywać to co się lubi. Ja wiem, że nie zawsze się da, ale kto może niech próbuje. Nie wolno bać się zmian. Strach jest złym doradcą. Wiem, że ludzie boją się zmian, na przykład zmiany partnera. Ja tak miałam. Mój mąż jest alkoholikiem i nic nie dało moje 23 lata poświęcania się dla niego. Ciągnął mnie w dół. Poległabym razem z nim na tej gospodarce i w tej biedzie. Musiałam oderwać się od niego. Musiałam sama zacząć żyć z dziećmi, dla nich. Ale obawiałam się jak to będzie, jak to rodzina przyjmie, bo jestem z tego pokolenia, w którym rozwód nie jest normą. Jak powiedzieć rodzicom, praktykującym katolikom? Chociaż oni wiedzieli, bo przecież przyjeżdżali do mnie. To jest straszna choroba i bardzo ubolewam, że jest na nią chory. Jest dobry, wrażliwy, ale bardzo chory. I bycie nawet aniołem nie pomoże jemu. Nawet jakby wszystko było ugotowane, posprzątane, kury nakarmione, krowy wydojone, gospodarstwo zorganizowane a on przyjdzie na gotowe to nie przestanie pić. Choroba jest tak okrutna, że ciągnie w dół. Więc musiałam podjąć tą decyzję.

Skąd znalazła Pani siłę na to?

Poznałam człowieka, który przeprowadził mnie przez tą burzę. Wziął mnie za rękę i trzymał za nią przez cały rozwód. Mówił, że nie wolno się bać. Miałam ponad 40 lat i wydawało mi się, że czas miłości i spotykania się już minął, że to się zdarza młodym.

A zdarza się też po czterdziestce?

Tak. Ja byłam najbardziej zakochana po czterdziestce. W 44 roku życia poznałam najcudowniejszą osobę na świecie i jakby wróciły kolory tęczy. Wtedy jest łatwiej odejść. Pomagam jednak mężowi, utrzymuję dobre kontakty. Wczoraj byłam u niego na urodzinach, patrzyłam na ten dom, w którym spędziłam 23 lata…

Więc nie wolno się bać. Można ułożyć sobie życie. Nie wiadomo co cię spotka na zakrętach. Może to być coś złego, ale może to być coś cudnego. Jeśli małżeństwo można uratować to jestem całym sercem za tym, żeby rozmawiać, ratować, walczyć. Ale jak jest przypadek beznadziejny, tak jak u mnie, to trzeba spakować się, zostawić wszystko, zamknąć drzwi i zacząć od nowa.

A co by powiedziała Pani ludziom właśnie koło czterdziestki, którzy albo stracili pracę, albo zwiędli w dotychczasowej?

Niech żywi nie tracą nadziei. Co ciekawego mnie dzisiaj spotka? Tak wchodziłam w dzień i tak polecam. Mówią, że jest w Polsce bezrobocie. Nie ma. Jak ktoś się stara to znajdzie, tylko trzeba się angażować, robić coś całym sercem. Bo jeśli nie to szkoda twojego czasu i pracodawcy. Ja jakoś zawsze umiałam sobie poradzić. Może dlatego, że mama mnie do harcerstwa dała. Uczyliśmy się tam sami budować szałas w lesie, rozpalić w piecu, rozpalić ognisko. Dla mnie jest normą, że to umiem. Zaradność pomaga potem w ogólnym funkcjonowaniu. Długo nie miałam mebli, bo nie było mnie na nie stać. Ale w sklepie na tym stoisku obuwniczym miałam dużo pudełek. Skleiłam je taśmą, zrobiłam sobie szufladki i byłam szczęśliwa. Znajomi nie mogli się nadziwić.

Czy zebranie takich historii jak ta w książkę ma sens?

Pewnie. Ja się wzoruję na Pollyannie, a to jest postać fikcyjna. Tutaj będą prawdziwe historie. Można podjechać, zobaczyć te osoby. Pamiętam, że kiedyś napisałam taki osobisty artykuł o mojej tragedii. To było zaraz po rozwodzie, mocno przeżywałam ten krok, wyprowadzka z trójką dzieci. Na początku mieszkaliśmy tu w hotelu na dole gdzie teraz jest świetlica. Teraz jakby to opisać to konkluzja jest taka, że można 🙂 Że wszystko jest do zniesienia. Po tym artykule miałam mnóstwo telefonów. Pamiętam zadzwoniła do mnie kobieta z Poznania i ze łzami mówiła:

– Jak ja Pani dziękuję za ten artykuł. Pani mi dała wiarę w to, że mogę zmienić coś w swoim życiu.

Nie zdawałam sobie sprawy, że mogę być dla kogoś przykładem. Napisałam po prostu to co mi leżało na sercu. Wiedziałam, że albo pójdę na dno z chorym człowiekiem, albo coś zrobię ze swoim życiem.

To jest bardzo ważne, aby pokazać ludziom siłę i odwagę, bo nie wszyscy ją mają i nie wszyscy mają bliskich, którzy ich wesprą. A taka historia, takie prawdziwe świadectwo pokazuje, że można 🙂 I to ludziom dużo daje.

Ale podobno ludzie w Polsce nie czytają?

Już czytają. Gośki książka „Zielona sukienka, Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii”, była wydana nakładem 10 tys. egzemplarzy. Wszystko się sprzedało, już był dodruk 2 tys. egzemplarzy. *jeśli chcecie poczytać o niesamowitej córce niesamowitej matki to polecam wywiad, który znajdziecie tutaj: http://www.piszemyplus.pl/czytaj.php?s=zielona-sukienka-babci. Zakochałam się w niej kiedy przeczytałam: „Tłumaczę im (przyp. młodym), że dziadkowie mają lepsze historie na koncie, niż te z filmów Tarantino czy Almodovara, bo przecież te historie wojenne są mocne, wzruszające, czasem – paradoksalnie – śmieszne.” No cóż, ja też opowiadam historie innych ludzi, bo są mocne i prawdziwe. Możesz oglądać Almodovara, albo przeczytać prawdziwą historię kogoś kto mieszka całkiem nie tak daleko od Ciebie. Oczywiście możesz zrobić i jedno i drugie 🙂

Dziękuję bardzo za rozmowę. Nie mogę się doczekać kiedy znowu tu przyjadę.

Czasem potrzebny jest ten jeden klik

Follow my blog with Bloglovin

puzzle-1020386_1280Że koktajle owocowo-warzywne są super zdrowe i smaczne wiem od dawna. I ogólnie uwielbiam tego typu miksy i owocowo-warzywne smaki. Ale tak się jakoś złożyło, że jeszcze dotąd nigdy takiego nie zrobiłam. Z zawstydzeniem przyznaję, że od 2 lat posiadam nawet odpowiedni blender i nic. Owszem kilka lat temu robiłam koktajle truskawkowo-malinowe na kwaśnym mleku i kefirze, kilka razy zrobiłam wyciskany sok z pomarańczy, ale to nie to samo.

Idę zrobić sobie paznokcie przed Świętami, a moja manicurzystka, Pani Iga ma w kuchni całe 2 litry zielonego koktajlu owocowo-warzywnego. Mówi, że przygotowuje sobie taki kilka razy w tygodniu i pije potem przez cały dzień. Oczywiście codziennie trochę inny dla urozmaicenia. Czasem taki koktajl wystarcza jej jako drugie śniadanie. Mówi, że odkąd je pije czuje dużo więcej energii. Jej koleżanka od picia koktajli schudła, a nie robiła nic więcej.

Ale mnie ruszyło! W moim koszu na owoce leżą już od dawna zapomniane pomarszczone jabłka, na które przestałam mieć ochotę, dojrzałe gruszki, takie w sam raz, i kilka przejrzałych bananów. W zamrażarce jarmuż, który nie jest zbyt smaczny, ale bardzo zdrowy, a w ogródku mam jeszcze pietruszkę. Mróz jej nie szkodzi. Przy okazji późnych zakupów chleba nabyłam też kiwi i mandarynkę. I wrzuciłam to wszystko do blendera. Jabłko i gruszkę ze skórką, żeby było szybciej. Kupowane z zaufanego źródła, więc można. Wiecie, że to moje ulubione słowo? 😉 Całość przygotowania zajęła mi może 5-7 minut, koktajl wyszedł świetny i … zastanawiam się dlaczego nie zrobiłam tego prędzej?

I nie znajduję innej odpowiedzi jak tylko to, że czasem potrzebny jest ten jeden klik. I ja dzisiaj dziękuję za niego, Pani Igo!

P. S. Przez okres Świąt zastanawiałam się jeszcze nad tym, chcąc nazwać to co się wydarzyło jakoś poważniej. I doszłam do wniosku, że czasem zwyczajnie potrzebny jest drugi człowiek, żeby pokazać nam, że coś co wydawało się trudne, jest tak naprawdę łatwe. Może to być coach, mentor, a może to być po prostu jakaś inna spotkana osoba.

Potwierdza to również stare przysłowie: Wszystko jest trudne nim stanie się łatwe.

REPORTAŻ: Kręgosłup pracownika? Taki sam jak dyrektora, czyli jak działają wielkopolskie firmy, które stawiają na ludzi

Follow my blog with Bloglovin

Kręgosłup pracownika?

Taki sam jak dyrektora, czyli jak działają wielkopolskie firmy, które stawiają na ludzi

arch. Schattdecor

Zatrzymuję się przy wjeździe i mówię, do kogo przyjechałam. Jestem miło powitana z imienia i nazwiska. Pierwsze zaskoczenie. Wysiadam z samochodu. Niedaleko mnie przechodzi pracownik ubrany w roboczy strój i mówi mi „Dzień dobry”. Zaskoczenie drugie. Po prawej stronie od głównego wejścia widzę spory staw z liliami wodnymi i skalniaki. Trawnik jest zadbany, a wokół stawu krząta się dwóch ogrodników. Jestem tuż przy drodze szybkiego ruchu w przemysłowej części Tarnowa Podgórnego, a czuję się jakbym przeniosła się do jakiegoś równoległego świata. Jak tu sielsko – uzmysławiam sobie. Zaskoczenie trzecie. Spotka mnie ich tu jeszcze wiele.

Półokrągła ściana ze szkła, szeroka na kilkanaście metrów. Przez nią widać drugi staw, drewniany mostek, ławeczkę i piękną zieleń. Latem czynna jest jeszcze fontanna. Jestem urzeczona miejscem. To nie romantycznie położony zajazd, tylko kantyna dla pracowników firmy Schattdecor. W środku wielka, żółta, designerska sofa, która pomieści ze 20 osób oraz długi wspólny stół, przy którym w przerwie razem zasiadają pracownicy, menedżerowie czy Prezes firmy. Ten wspólny stół jest symbolem filozofii właściciela, Waltera Schatta, którą można podsumować stwierdzeniem, że trzeba lubić ludzi. Uśmiecham się, kiedy słyszę te słowa, bo dwa dni wcześniej czytałam wywiad z Solange Olszewską, właścicielką podpoznańskiego autobusowego giganta Solaris Bus & Coach, która idzie jeszcze dalej i mówi: „Trzeba kochać ludzi i to, co się robi”.

Witalność

Ale trzeba kochać mądrze. Schattdecor jest drukarnią papierów dekoracyjnych i folii dla przemysłu meblarskiego. Wielu drukarzy pracuje tu na stojąco. Jednym z najważniejszych obszarów zainteresowania ludźmi, na które wskazuje Katarzyna Brylczak, Kierownik Działu Personalnego, jest dbanie o ich… witalność. Chcemy, aby pracownik w wieku 60 lat mógł wykonywać te same zajęcia, które wykonywał, gdy miał 40 lat. Dlatego tak ważne są zdrowe plecy. Firma przygotowuje się do kompleksowego programu wspierającego zdrowe plecy, który zostanie poprzedzony dokładną diagnozą.

– Zatrudnicie fizjoterapeutę? – pytam zaciekawiona.

– Nie wykluczam tego – odpowiada K. Brylczak, uśmiechając się lekko. Po otrzymaniu wyników diagnozy wybierzemy najbardziej optymalną opcję.

Oprócz prywatnej opieki medycznej, szczepień wykonywanych w siedzibie firmy, w której jest też pokój medyczny, Schattdecor zachęca swoich pracowników do zdrowego stylu życia. Jak podkreśla jednak K. Brylczak: zachęca, nie narzuca. Kierownictwu zależy na tym, aby pracownicy aktywnie angażowali się w dbanie o własne zdrowie.

arch. Cognifide Polska

– Na przykład rok temu postanowiliśmy zachęcić do zdrowego odżywiania i przez parę miesięcy kupowaliśmy pracownikom jabłka. Uczenie ludzi zdrowych nawyków to proces długoterminowy i działa jak efekt kuli śnieżnej. Na konsultacje z dietetykiem zgłosił się raptem jeden pracownik produkcyjny. Ale zadowolony z efektów pochwalił się kolegom i zachęcił do udziału kolejne osoby. Bardzo nas cieszy to, że ludzie nawzajem zachęcają się do wartościowych działań. O to właśnie nam chodzi. O umożliwienie doświadczania różnych rzeczy, nie o wyręczanie ludzi. O edukację, ale w nienachalny sposób, podkreśla K. Brylczak.

W ramach integracji organizujemy dla naszych pracowników m.in. kajaki, grzybobranie, warsztaty gotowania, z zapachów, savoir vivre czy sommelierskie. Są to zajęcia w czasie wolnym, współfinansowane przez firmę i dla chętnych – dodaje.

Solange Olszewska również propaguje zdrowy styl życia. Od produkcji bezemisyjnych pojazdów po promocję zdrowej żywności. Ma gospodarstwo ekologiczne, które założyła na potrzeby swojej rodziny. Nazwała je Zagroda Szczęśliwych Zwierząt. Szybko okazało się jednak, że gospodarstwo wytwarza więcej niż potrzebuje rodzina Olszewskich, dlatego otworzyła mały sklepik ze zdrową żywnością tuż przy wejściu do fabryki. I dzieli się swoimi płodami z pracownikami.

Szacunek do ludzi

Na każdym kroku widać dbałość o ludzi. Wnętrza w firmie są niesamowicie estetyczne. Nawet łazienka, śmietankowa, jasna i ciepła, zrobiła na mnie wrażenie. Nie wiem, czy bardziej jej zapach, designerski wystrój czy krem do rąk stojący obok mydła, jakbym była w domu. Wszystkie fotele w biurach są równe, bo jak mówią, kręgosłup pracownika jest dokładnie taki sam jak dyrektora. Nie znajdzie się więc tu czarnego skórzanego dyrektorskiego fotela.

– Na Boże Narodzenie pracownicy dostają takie same prezenty jak klienci firmy. Nie ma żadnego różnicowania – podkreśla K. Brylczak. – W grudniu zapraszamy też wszystkich naszych pracowników wraz z partnerami na spotkanie świąteczne. Rozmawiamy, cieszymy się z wspólnego przebywania, ale również wyróżniamy tych, którzy zgłosili pomysły na usprawnienie działania firmy. Przekazujemy im publiczne uznanie oraz nagrody.

Charakterystyczna dla firmy jest duża ilość zieleni, szczególnie doceniana przez pracowników latem, bo łatwiej znosić upały. Ja doceniłam ją również jesienią i wyobrażam sobie, że kiedy śnieg przykryje choinki, mostek i ławeczkę, wrażenie też może być niesamowite. Wszystkie zakłady na świecie wyglądają podobnie, żeby komfort pracy ludzi w Polsce, w Niemczech, jak i każdym innym kraju był dokładnie taki sam.

Nieszablonowy design w Pyzdrach

Trzydziestotrzyletni Patryk Strzelewicz jest właścicielem pięćdziesięcioosobowej firmy Q-workshop produkującej kostki do gry oraz współwłaścicielem i Prezesem biura projektowego Mindsailors. Impulsem do zmiany siedziby Q-workshop był moment, gdy zobaczył, jak pracownicy stawiają tace z nowo pomalowanymi kostkami na ziemię, bo zabrakło miejsca na stołach. Ten widok uzmysłowił mu jak bardzo rozrosła się jego firma.

– Decyzja o poszukaniu nowej, większej siedziby została podjęta w miesiąc. Część produkcji jest już przeniesiona, a część jeszcze nie, ale efekt jest fantastyczny – mówi P. Strzelewicz. – Już nie mogę się doczekać jak cała firma będzie w nowej siedzibie! Fajnie się patrzy, gdy pracownicy angażują się w remont, żeby dodać coś od siebie, i decydują, jak to ich wnętrze ma wyglądać. Serce mi rośnie, bo widzę, jak oni się cieszą, że będą pracować w lepszych warunkach. To, co już jest, wygląda bardziej jak bank niż jak firma produkcyjna. Dziewczyny przychodzą do pracy ładnie ubrane, nawet na szpilkach i widać, że dobrze czują się w tym miejscu. Na ostatnim spotkaniu wigilijnym pracownicy przyszli do mnie i sami z siebie powiedzieli, że doceniają jaką mają pracę, na jakich warunkach i w jakiej atmosferze. To było dla mnie bardzo budujące. Przy okazji przeprowadzki poprosili nas o porządny ekspres do kawy. Chwilę to trwało, zanim go dostali, bo to był wydatek kilku tysięcy złotych i droga umowa serwisowa. Ale teraz miło się patrzy, kiedy dziewczyny w czasie przerwy plotkują roześmiane, stojąc w kolejce po kawę w naprawdę pięknej kuchni – dodaje.

Kiedy to słyszę, przypomina mi się firma, w której w przerwie na kawę pracownicy rozmawiali o tym, jakie kto bierze środki na uspokojenie, bo taką mieli stresującą pracę. Miło słyszeć, że tego szefa cieszą roześmiane pracownice.

Muruję. A ja buduję katedrę

W 2014 roku Frederic Laloux, kiedyś partner w znanej firmie konsultingowej McKinsey and Company, obecnie doradca wielu międzynarodowych koncernów, wydał książkę Pracować inaczej. Znalazł i przeanalizował firmy, w których zarządza się „inaczej”. Efektem takiego zarządzania jest ponadprzeciętna skuteczność oraz ludzie odczuwający satysfakcję z pracy. Firmy te swoje działania opierają w dużej mierze na własnej intuicji i na eksperymentowaniu, bo temat nie był szeroko opisywany przed Laloux.

W Polsce mamy również takich eksperymentatorów. Profesor Andrzej Blikle już w latach 90. zarządzał rodzinną firmą poprzez próby angażowania swoich pracowników w usprawnianie ich własnej pracy. Profesor uważa, że zaangażowanie i poczucie sensu są w pracy kluczowe. To samo potwierdza Marcin Łaciak, Kierownik ds. Rozwoju Organizacji nowotomyskiego producenta automatyki przemysłowej Phoenix Contact. M. Łaciak, psycholog z wykształcenia, wraz zespołem menedżerów przekonał się, że era zarządzania kijem i marchewką się skończyła.

– Jeśli firma chce działać długofalowo, to jej największym wyzwaniem jest przekierowanie uwagi pracowników z motywacji zewnętrznej na motywację wewnętrzną. To nie podwyżka czy premia sprawia, że ludzie chętnie podejmują się proaktywnego sposobu działania. Każdemu pracownikowi zadajemy pytanie, czy czuje, że robi coś ważnego, czy jego praca wpływa na czyiś los. Przykładowo w firmie produkujemy złączki elektryczne. Jak złączka może wpływać na czyiś los?

– Może! – mówi M. Łaciak. – To ważny komponent używany do produkcji pociągów, a pociągi mają bezpiecznie przewozić ludzi. Dlatego pracownik, który produkuje złączki ma w tyle głowy, że jego praca zapewnia bezpieczeństwo transportu innych ludzi i że każda złączka jest tak samo ważna, bo będzie umieszczona w jakimś pociągu.

Gdy to usłyszałam, przypomniała mi się anegdota. A może jest to prawdziwa historia? Zapytano dwóch murarzy, co robią. Pierwszy z nich odpowiedział po prostu:

– Muruję. Nie widać?

Drugi z dumą odpowiedział:

– Ja buduję katedrę!

Czuję, że dokładnie o to chodzi Łaciakowi. Widać, że żyje wprowadzaniem nowych sposobów zarządzania i może opowiadać o tym godzinami. Trudno się do niego dodzwonić. Próbowałam chyba z pięćdziesiąt razy. Mówi, że prawie nigdy nie pracuje przy biurku.

– Mam dwadzieścia minut, możemy rozmawiać – odpowiedział. Przegadaliśmy czterdzieści minut i umówiliśmy się na kolejne spotkanie z oprowadzaniem po firmie.

Frajda

W Phoenixie wprowadzono Lean Manufacturing, metodę optymalizacji przepływu materiałów.

– Brzmi bardzo przedmiotowo, ale wbrew pozorom jest częścią mądrego zarządzania ludźmi. Zwiększamy autonomię pracowników w obszarach ich pracy i zachęcamy do samodzielnego doskonalenia i eksperymentowania. Liczymy się z tym, że mogą popełniać błędy. Chcemy, aby te błędy ich uczyły, bo najważniejsze są długofalowe efekty, które takie eksperymentowanie może przynieść.

– Co sprawia, że ludziom chce się u was pracować? – pytam.

– Umożliwiamy odczuwanie satysfakcji z samodzielnego podejmowania decyzji, frajdę – odpowiedział mój rozmówca – a dzięki nim dumę ze swojej pracy.

Firma podkreśla, że dba o rozwój pracowników. Każdy z nich przechodzi serię szkoleń, a jeśli ma dobre wyniki w pracy, jest szkolony i przygotowywany na wyższe stanowisko. Kiedy nadarza się okazja, jest od razu gotowy, aby je objąć. Jedynym kryterium są efekty bieżącej pracy. Nie jest nim ani wiek, ani płeć.

– I tu mamy ciekawe doświadczenia. Kiedyś mieliśmy mocny podział na stanowiska typowo kobiece i typowo męskie. To się powolutku zmienia. W firmie pracuje wiele pań uzdolnionych technicznie, na przykład na stanowiskach operatorek i robią karierę w obszarach tradycyjnie uważanych za męskie, opowiada M. Łaciak. – Firma dofinansowuje też studia, bo wiemy, że nie wszyscy uzdolnieni pracownicy mieli możliwość studiowania za młodu. U nas mają.

Dzielenie się dobrymi praktykami

Wszyscy trzej wielkopolscy pracodawcy reprezentujący przemysł komunikacyjny: Solaris, Volkswagen Poznań i Phoenix Contact aktywnie współtworzą programy nauczania w szkołach technicznych i na studiach. Korzystają na tym wszyscy: młodzież, która uczy się realnych umiejętności i poznaje potencjalnych pracodawców, szkoły, które kształcą zgodnie z potrzebami dzisiejszego biznesu i wypuszczają na rynek użytecznych absolwentów, oraz sami pracodawcy, którzy mają dostęp do dobrze wyszkolonych ludzi, dokładnie takich jak potrzebują. Ale nie tylko w tym zakresie firmy dzielą się wiedzą. Przy okazji rozmowy z Volkswagen Poznań zostałam zaproszona na otwartą konferencję o różnorodności w firmach. Po co to robią? Po prostu, żeby dzielić się swoimi dobrymi praktykami ze wszystkimi, którzy chcą tego słuchać. Z odpowiedzialności biznesowej. Phoenix z entuzjazmem dzielił się ze mną swoimi doświadczeniami z zarządzania. Zarówno tymi, które się udały, jak i tymi, które się nie udały.

– Chcemy być organizacyjnie sprawniejsi od firm na Zachodzie – mówi M. Łaciak.

No właśnie. Nie wiem, czy to książka Laloux, czy wreszcie ten etap rozwoju biznesu w Polsce sprawiły, że temat korzyści z dbania o pracowników został wyłożony na stół. Od maja do listopada 2016 trwała kampania społeczna „Praca? Lubię to!” organizowana przez uniwersytet SWPS i park technologiczny YouNick w Poznaniu.

Dlaczego obie te instytucje zajęły się tematem?

– W pracy spędzamy dużą część naszego życia. Wiele osób doświadcza w pewnym momencie wypalenia zawodowego, braku motywacji i zaangażowania. I wtedy nie wiadomo co dalej. Po raz pierwszy w Polsce tak głośno mówimy o tym, że warto lubić swoją pracę, jak ważne są oparte na wzajemnym szacunku, życzliwości i otwartości relacje pracodawca – pracownik i po co tworzyć przyjazne i innowacyjne miejsca pracy oraz jaki jest związek między zaangażowaniem pracowników a wynikami finansowymi firm. Zadowoleni ze swojej pracy, zaangażowani pracownicy są kluczem do wzrostu innowacyjności polskiej gospodarki. Konieczne są nowe wzorce dotyczące zarówno przestrzeni pracy, jak i sposobu traktowania personelu – mówi Beata Kiewisz, pomysłodawczyni kampanii.

„95% mojego kapitału odpływa drzwiami codziennie wieczorem. Moim zadaniem jest stworzyć takie środowisko pracy, które sprawi, że ci ludzie wrócą każdego ranka”. Jim Goodnight, Prezes SAS Institute

Jaka jest zależność między zaangażowaniem pracowników a wynikami ekonomicznymi przedsiębiorstwa? Oto, co pokazują badania przeprowadzone przez McKinsey zaprezentowane podczas kampanii:

• Lepsze osiągnięcia ogółem – 18%

• Mniejsze wypalenie – 125%

• Więcej poświęcenia dla firmy – 32%

• Więcej satysfakcji – 46%

Wniosek ogólny: wysoki poziom zaangażowania to więcej dobrowolnego wysiłku pracowników.

Z kolei w październiku 2016 roku odbyła się w Warszawie konferencja „Firma z duszą”, na której o tzw. turkusowych organizacjach rozmawiali m.in. profesor A. Blikle, profesor J. Hausner i wielu przedsiębiorców. Konferencja była zainspirowana publikacją Laloux. Podobnie jak bohaterowie jego badania, organizatorki obu wydarzeń nie znały się wcześniej. Były zachwycone odkryciem, że niezależnie, w różnych miejscach w Polsce promują te same wartości.

Co to są turkusowe organizacje?

To firmy z zespołowym podejmowaniem decyzji w sprawie podziału zadań, samoorganizujące się, w których często nie ma szefów, hierarchii, regulaminów, ocen pracowniczych, premii i sztucznych reguł. Są za to zespoły ludzi, którzy ze sobą współpracują w imię celu, dla którego się połączyły. Sami o wszystkim decydują. O terminach, budżetach, podziale zadań, łącznie z tym, ile zarabiają poszczególni członkowie zespołu. Brzmi jak utopia albo anarchia? Nic bardziej błędnego. To model pracy świadomych ludzi, którzy nie potrzebują kija i marchewki. Pracują, bo chcą coś zrobić i jednocześnie zarobić pieniądze. Te dwie motywacje są co najmniej równorzędne. Pierwsza często ważniejsza. Takie firmy istnieją, także w Polsce. Identyfikuje je prof. Blikle i opisuje na swoim blogu moznainaczej.com.pl. Nie nazywają siebie turkusowymi, często nie znają nawet takiego terminu. Wyróżnia je zaangażowanie, zadowolenie z pracy i z życia tworzących je ludzi.

Gość z niewyczerpanym pierwiastkiem pozytywnej naiwności

– Bardzo rzadko mówię autorytarnie, że coś ma być zrobione tak a tak – opowiada P. Strzelewicz.

– Takie zachowanie chyba podcinałoby skrzydła mojemu bardzo ambitnemu zespołowi. Staram się nie prezesować, bo siła leży w całym naszym zespole. Jestem po prostu gościem z niewyczerpanym pierwiastkiem pozytywnej naiwności. Jeśli postanowię stworzyć kostkę cyfrową, co będzie wymagało ode mnie zbudowania w ciągu roku czterdziesto-, pięćdziesięcioosobowego zespołu i znalezienia 20–30 mln zł na tę inwestycję, to nic mnie nie zatrzyma. Oczywiście nie czyimś kosztem. Mam nadzieję, że jest to inspirujące dla ludzi dookoła – mieć kogoś, kto nie zatrzymuje się nawet w obliczu problemów. Myślę, że to sprawia, że ludzie chcą ze mną pracować – opowiada bardzo zwyczajnie. – Wiesz? Trudno mi się o tym mówi. O wiele łatwiej mi się tak po prostu działa – dodaje.

arch. Q-workshop, Targi Lucca Comics & Games

– Jeździmy na targi po całym świecie: USA, Włochy, Australia, Ameryka Pd. Zawsze daję kilka dni wolnego pracownikom na zostanie w miejscu targów i pozwiedzanie. Bo co to by była za atrakcja pojechać na targi, np. do USA, spędzić cały dzień na stoisku i zupełnie nic nie zobaczyć? Jeśli wolne jest dłuższe, tak jak to będzie mieć miejsce wkrótce w Australii, pracownik finansuje pobyt częściowo ze swoich pieniędzy.

– Śpimy zawsze w porządnych hotelach. Na przykład dwa lata temu spaliśmy w pięknym starym zamczysku, w którym kiedyś stacjonował Napoleon. Śniadanie bajeczne, okoliczności przyrody cudowne. Wiesz… Oni tam sprzedają te kostki. Nieziemskie ilości, przez wiele godzin i widzą, jaką kasą obracamy. Więc nie zafunduję im hotelu za 10 Euro! Poza tym wrócą zmęczeni, będą ich bolały nogi i plecy, ale dzięki temu, że mają jednocześnie takie małe wakacje, wracają szczęśliwi. Mają być opaleni i wypoczęci. Dzięki temu nie mam problemu, gdy jest kolejna taka delegacja… Staram się też, żeby za każdym razem w tych wyjazdach uczestniczyli inni pracownicy, żeby każdy miał szansę.

Bardzo dobre warunki wyjazdów służbowych podkreśla też K. Brylczak.

– Co jeszcze jest ważne w zarządzaniu ludźmi? – pytam, zachwycona takim podejściem.

– Trzeba im ufać. Pracuję z rodziną i przyjaciółmi i ogólnie mam dobre doświadczenia łączenia relacji prywatnych i służbowych. To nie jest tak, że nigdy nie przejechałem się, ale w 4/5 przypadków zaufanie w pracy mi się sprawdza. Pamiętam też pewną sytuację wiele lat temu w firmie ojca, kiedy zaczęły znikać sprzęty. Okazało się, że wynosił je pracownik, ale ojciec nie stracił przez to wiary w ludzi. To jest przykład, że nawet jeśli na kimś się zawiedziemy, to nie znaczy, że następna osoba nie zasługuje na kredyt zaufania. Właściwie tego zaufania nauczył mnie ojciec, pozwalając mi prowadzić firmę w wieku 23 lat. Sam był doświadczonym przedsiębiorcą, ale nie wtrącał się. Wtedy czułem, że jest to ciężar. Trzeba było zakasać rękawy i ciężko pracować, bo mieliśmy trudną sytuację materialną. Nie było czasu, żeby to analizować, ale dzisiaj jestem rodzicom za to wdzięczny. Dzięki ich zaufaniu i temu, że to udźwignąłem, uwierzyłem w siebie jako lidera.

Poniedziałek nowym piątkiem

Zlokalizowana na Murawie Cognifide Polska, firma tworząca serwisy i portale internetowe dla wielu znanych światowych marek, jest kopalnią pomysłów, co zrobić, żeby zespołowi młodych ludzi dobrze się u nich pracowało. Wymyślili na przykład, że zamienią niesławną atmosferę poniedziałków w wyluzowaną atmosferę piątków. W jeden z takich poniedziałków witali pracowników jabłkami z inspirującymi hasłami, w inny na lustrach wypisano miłe cytaty, na przykład „Uśmiechnij się – jesteś piękna”. W jeszcze inny przyklejali sobie nawzajem miłe karteczki na biurka czy monitory. Celem było wywołać uśmiech kolegi czy koleżanki – mówi Magdalena Owsiana, Starszy specjalista ds. PR i Marketingu.

Żałuję, że nie mogłyśmy porozmawiać dłużej, bo lubię pomysły przełamujące stereotypy i znalazłabym w tej firmie dużo więcej inspiracji.

Oglądanie meczu w czasie pracy?

W ważnych momentach w wielkim Volkswagenie Poznań zatrzymuje się produkcję. Zrobiono tak również na czas meczu Polska – Niemcy w trakcie ostatnich Mistrzostw Europy w piłce nożnej.

arch. Volkswagen Poznań

– Na halę produkcyjną przyniesiono ławki i na telebimach załoga i zarząd wspólnie oglądali mecz. Przynieśli trąbki, szaliki, wymalowali flagi na twarzach. Atmosfera była niesamowita. A najbardziej wtedy, kiedy zarówno Polacy, jak i Niemcy stali podczas śpiewania obu hymnów. Nikt im tego nie kazał. Zrobili to sami, spontanicznie. Najbardziej charakterystyczny w Volkswagenie jest szacunek dla ludzi. W tamtym momencie to było bardzo widoczne – mówi poruszona Dagmara Prystacka, rzecznik Volkswagena. Przyznam, że i mnie przeszły ciarki, kiedy to usłyszałam.

Z kolei w Solarisie przesunięto godziny rozpoczęcia pracy zmian, tak aby panowie mogli wieczorem obejrzeć mecze.

Niedawno został otwarty kolejny zakład Volkswagena we Wrześni. Budowało go i pracowało przy jego rozruchu wielu pracowników z Poznania. Na uroczystość otwarcia zostało zaproszonych 1000 osób.

– Nie mogliśmy zaprosić wszystkich. To byłoby fizycznie niemożliwe. Dlatego znowu zatrzymaliśmy produkcję i zorganizowaliśmy transmisję na żywo, aby każdy pracownik mógł zobaczyć nasz nowy zakład. Pracownicy wrzesińskiej fabryki mogli przez dwa dni zwiedzać ją ze swoimi rodzinami. To frajda, szczególnie dla dzieci, bo na co dzień nie ma takiej możliwości – opowiada D. Prystacka.

Dlaczego ludzie chcą tu pracować?

Kiedy o to pytam, oprócz szacunku do ludzi, który często podkreśla, D. Prystacka wymienia pewność zatrudnienia i poczucie bezpieczeństwa wynikające z bardzo rzetelnej komunikacji.

– Jest taka zasada w Volkswagenie, że żadna informacja o firmie nie wyjdzie na zewnątrz Volkswagena, zanim nie przekażemy jej najpierw pracownikom. Żadnych niespodzianek, sensacji w gazetach, powodów do plotek. Ten sam szef, jasne cele i strategia na najbliższy rok. Wszystko jest przewidywalne. Ważne informacje zarząd przekazuje osobiście pracownikom na hali, osobno na każdej zmianie. Zebrania te trwają czasem nawet po trzy godziny. Pracownicy mają wtedy okazję zadać zarządowi wszystkie nurtujące ich pytania. Na bieżąco są informowani co tydzień przez swoich mistrzów produkcji, a raz na miesiąc wychodzi gazeta „Głos Volkswagen Poznań”.

arch. Volkswagen Poznań

D. Prystacka mówi z dumą, że mają bardzo niską, 1% rotację pracowników. Volkswagen bardzo dokładnie przeprowadza proces rekrutacji, długo podejmuje decyzje, ale kiedy już zatrudni pracownika, to chce zostać z nim do emerytury i wie, że musi w niego inwestować. Kiedy moja rozmówczyni przyszła do firmy, zaskoczyło ją to partnerskie podejście do pracownika. Nie czuła hierarchii i uważa, że pełni ona w firmie funkcję raczej porządkującą, a nie ograniczającą.

Z innych przykładów dbania o pracownika D. Prystacka wymienia przychodnię z lekarzem, rehabilitację czy siłownię działające na terenie zakładu. Od niedawna firma oferuje podstawowe pakiety medyczne dla każdego spośród 10 tysięcy pracowników! Kobiety w ciąży pracują po sześć godzin dziennie, ale otrzymują pełną pensję. Dostają również miejsce parkingowe obok swojego miejsca pracy, żeby nie musiały daleko chodzić, bo parkingi w Volkswagenie to prawdziwe hektary. Niby drobiazg, ale dla tej konkretnej osoby przez kilka miesięcy jest dużym ułatwieniem.

A jeśli ktoś chce rozwijać się poza granicami kraju, to również ma taką możliwość. Polacy pracują zarówno w centrali w Niemczech, jak i w odległym Meksyku.

Solange Olszewska także słynie z dbania o pracowników, ich rodziny, ale nie tylko. Dla dzieci pracowników wybudowała żłobek.

– To najpiękniejszy żłobek w Europie! – uważa jej synowa.

Jest położony obok zakładu, ale schowany w lasku. Dzieci hodują tam na przykład kury, żeby wiedziały, skąd się biorą jajka. Mają też plac zabaw, na którym nie mogło zabraknąć makiety ulicy i znaków drogowych. Bezpieczeństwo na drodze to jeden z naszych priorytetów. A dla dorosłych prowadzimy szkolenia z bezpiecznej jazdy, opowiada Olszewska w wywiadzie z Joanną Rubin w książce Twarze polskiego biznesu. Rozmowy „na kawie”.

S. Olszewska prowadzi również szeroką działalność społeczną. Wspiera dzieci pokrzywdzone przez los, opiekuje się niechcianymi zwierzętami i roślinami. Dlaczego to robi?

– Jestem w takim okresie życia, że przychodzę do firmy, już nie do pracy. Moim celem jest to, aby miejsce, które stworzyłam, jego filozofia działania przyczyniła się do budowy lepszego świata – wyjaśnia.

Pomagać sobie nawzajem, pomagać też innym

– Pamiętam, że na trzy tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia jednej z naszych pracownic spłonęła kuchnia. Jej koleżanka wysłała maila do kilku wybranych osób w firmie, proponując zbiórkę pieniędzy na pomoc. Wiadomość rozprzestrzeniła się do kolejnych osób. Pieniędzy zebrano tyle, że starczyło na remont generalny kuchni i odmalowanie mieszkania, a na końcu kilka osób przyszło pomóc jej posprzątać i święta udało się przygotować w nowej kuchni – opowiada D. Prystacka.

– Naszemu koledze poważnie zachorowało dziecko. Umożliwiliśmy mu bardzo indywidualny rozkład czasu pracy. Było dla nas naturalnym, że jego priorytetem jest rodzina. Dzieci naszych pracowników są dla nas ważne. Starsze często zgłaszają się na praktyki. Bardzo nas to cieszy, bo to znaczy, że w ich domach jesteśmy postrzegani jako dobra firma – mówi K. Brylczak. A dla młodszych organizujemy Mikołajki i Festyn Rodzinny.

Schattdecor wspiera również społeczność lokalną. Nie sponsoruje jednak biernie wydarzeń, ale aktywnie angażuje się w różne akcje. Na przykład współfinansuje Bieg Lwa w Tarnowie Podgórnym, w którym bardzo licznie uczestniczą pracownicy firmy. Wybrali tę imprezę dlatego, że działają na terenie właśnie tej gminy. Jednocześnie wspierają witalność zarówno swoich pracowników, jak i mieszkańców gminy. Nie będziemy sponsorować znanych drużyn piłkarskich, ale lokalny młodzieżowy klub sportowy tak – mówi K. Brylczak.

– Kiedyś poproszono nas o sfinansowanie remontu przedszkola. Zgodziliśmy się kupić farby i narzędzia, ale chcieliśmy, aby to rodzice dzieci je odmalowali. Tak właśnie chcemy działać: dajemy coś od siebie, ale chcemy zaangażować do aktywności innych ludzi – dodaje.

Dlaczego?

Po pierwsze, ludzie, którzy pracują w optymalnych warunkach, są bardziej pomysłowi i kreatywni. Zbadaliśmy i zmierzyliśmy, że tak jest i przynosi to realne korzyści firmie. Po drugie tak jest po prostu sensowniej. Wprawdzie trudniej jest wdrożyć się w pracę w firmie, gdzie jest autonomia, ale jeśli ludzie wykorzystują swój potencjał, rozkwitają – podkreśla M. Łaciak z Phoenix Contact. Dobra praca leczy. Pomaga nawet przejść przez trudne okresy w życiu, jakie czasem każdemu z nas się zdarzają. Wszystkim jest łatwiej – podsumowuje moje rozmowy.

Dziękuję Joannie Rubin, autorce książki Twarze polskiego biznesu. Rozmowy „na kawie” za spotkanie i miły prezent, jakim okazała się jej książka. O tym, że Solange Olszewska dba o swoich pracowników, wiem, bo jestem Poznanianką. Ale wszystkie wypowiedzi pani Olszewskiej pochodzą z wywiadu, który przeprowadziła Joanna. Również niektóre informacje o profesorze A. Blikle.

Tekst powstał w ramach projektu realizowanego na zlecenie samorządu Województwa Wielkopolskiego w Szkole Reportażu w Maszynie do Pisania (www.maszynadopisania.pl).

WYWIAD: Tłumacz prezydentów, prezes, a dziś propagator szczęśliwego życia

Follow my blog with Bloglovin
Prezydent USA George H.W. Bush i Krzysztof Litwiński
Prezydent USA George H.W. Bush i Krzysztof Litwiński, fot. arch Krzysztof Litwiński

Krzysztof Litwiński, jeden z najlepszych tłumaczy j. angielskiego w Polsce w latach 80-90, później prezes firmy developerskiej budującej pierwsze światowej klasy biurowce w Warszawie. Miał pracę marzeń, amerykańską pensję, super samochód, piękne biuro, dom, ekstra wakacje, ale nieruchomości nigdy nie pokochał i z czasem coraz bardziej się w nich męczył. Złote kajdanki trzymały go w tej pracy przez lata. Kuriozalnie wybawił kryzys na rynku nieruchomości w 2008r. Kiedy niespodziewanie stracił pracę a dostał w zarządzanie szkołę językową na skraju bankructwa wszedł na wyżyny swojej siły i profesjonalizmu i krok po kroku wyciągnął ją z tarapatów. Zajęło mu to 4 lata. Udało się, choć nie lubi tego słowa, dzięki systematycznej pracy i wytrwałości, bo wytrwały to on potrafi być. Dziś mówi, że był to najtrudniejszy okres w całym jego życiu, ale też najpiękniejszy. I że w wieku 57 lat jest szczęśliwy jak nigdy dotąd. Po wielu sztormach wszystko w jego życiu jest na swoim miejscu. W najtrudniejszych chwilach pomógł mu rozwój osobisty, bieganie i żona równie dzielna i pracowita jak on. Oto fragmenty wywiadu-rzeki:

W jaki sposób wybrałeś swoje wykształcenie?

Tak jak pewnie większość ludzi tzn. ja go za bardzo nie wybierałem. W mojej rodzinie uważano za absolutnie oczywiste, że będę szedł na studia. Po prostu trzeba było skończyć studia, żeby mieć dobrą pracę. Pamiętam jak dzisiaj – był 3 września, początek roku szkolnego w trzeciej klasie liceum, obudziłem się w nocy i zacząłem obliczać kiedy będzie najbliższe wolne. I uzmysłowiłem sobie: kurcze, zostało mi właściwie półtora roku do egzaminu na studia. A ja nie wiedziałem na jakie, a po drugie nagle zdałem sobie sprawę, że to jest naprawdę niedużo czasu. I właściwie nic nie umiem – takie miałem o sobie wyobrażenie. Miałem dość dużą wiedzę ogólną, bo dużo czytałem, ale na pewno nie byłem przygotowany, żeby zdawać na studia. Zdjął mnie blady strach, że wezmą mnie do wojska na dwa lata. Tak wtedy było z chłopakami. A jak pójdę do wojska to wrócę bez mózgu i generalnie skończę życie na jego początku, nic mnie już w życiu nie spotka dobrego. To oczywiście był bardzo naiwny pogląd, ale dodało mi to niezwykłej energii do pracy.Wykonałem w głowie kalkulację na co się mogę dostać. Uczyłem się wtedy w Liceum Kopernika w Warszawie, z wykładowym angielskim. Więc pomyślałem sobie, że jedyne na co mógłbym startować to anglistyka. Mieliśmy 13 godzin angielskiego tygodniowo, ale na anglistykę trzeba było również zdawać egzamin z polskiego, który był bardzo trudny. Gramatyki nienawidziłem i doszedłem do wniosku, że nie mam szans zdać tego egzaminu, więc jedyną moją szansą była … olimpiada językowa.I przez następne dwa lata z ogromną determinacją, kiedy moi koledzy szli na piłkę, ja jechałem do biblioteki publicznej na ul. Koszykowej, siedziałem tam do zamknięcia i czytałem. Był podany zakres co trzeba umieć. Jak dzisiaj na to patrzę, to wtedy chyba magister anglistyki nie miał takiego przygotowania jak ja idąc na olimpiadę. Tony książek, ćwiczeń gramatycznych. Bardzo się do tego przyłożyłem. Na początku ze strachu, że pójdę do tego wojska, a potem mnie wciągnęło, bo jak człowiek zaczyna robić coś z przejęciem to go to wciąga, a jak go wciąga to zaczyna mu wychodzić. I zaczęło mi się to podobać.

Jakbyś miał ocenić ile więcej uczyłeś się od swoich rówieśników w szkole?

Chyba kilkunastokrotnie. Moi kumple wracali po szkole, odrabiali pracę domową, albo i nie, i zajmowali się czymś innym. Ja spędzałem 3-5 godzin dziennie ucząc się do olimpiady, 4-5 dni w tygodniu. Bardzo dużo. To zresztą przełożyło się potem na moją karierę. Nigdy tego nie żałowałem.Po całym roku pracy, na koniec trzeciej klasy odbyła się olimpiada. Na studia bez egzaminu załapało się wtedy 20 laureatów, ja byłem 23-ci na całą Polskę, na 30 tysięcy dzieciaków. Z jednej strony wynik dobry, ale z drugiej porażka. I podjąłem decyzję, że uczę się następny rok, bo mam jeszcze jedną szansę. Za drugim razem się udało.

Pierwsza praca?

Znalazłem przypadkiem. Po studiach trzeba było jeszcze na rok pójść do wojska, ale ono już było trochę z przymrużeniem oka. Siedziałem za biurkiem i zajmowałem się tłumaczeniami. Któregoś razu wychodząc ze sztabu wpadłem na mojego wykładowcę od tłumaczenia, p. Lawendowskiego. Zapytał mnie czy nie szukam czasem pracy, bo jego kolega z Polskiej Agencji Prasowej (PAP) szuka tłumaczy, a on pamiętał, że byłem niezły. Powiedziałem, że właściwie to jest dobry pomysł, bo wojsko kończę za 3 miesiące, a nie mam jeszcze pracy. Nawet nie wiedziałem co chcę dalej robić. Dał mi telefon i umówiłem się na spotkanie. Przepacowałem tam dwa lata. To tam zaczęła się moja kariera, która, patrząc z zewnątrz przez następnych 15 lat, niewątpliwie była sukcesem. Miałem zawsze bardzo dobrą pracę, a tam gdzie pracowałem byłem ceniony.

Co tłumaczyłeś?

Tłumaczyłem newsy o Polsce, które były wysyłane w świat oraz newsy o świecie na polski. 10 linijek o tym, że wyprodukowano nowy traktor, a to, że było trzęsienie ziemi, a to, że strajk, że ukradli samochód. Dla tłumacza to była świetna szkoła.

Nie nużyło Cię siedzieć tak statycznie 8 godzin przed komputerem?

Kiedy to robiłem czas znikał. Pracowałem na zmiany i moja żona miewała do mnie pretensje, bo kiedy dzwoniła wieczorem, a za parę minut miał wyjść „news” mówiłem, że oddzwonię. I przypominało mi się parę godzin później, np. o 2.30 w nocy. Tłumaczenie stało się moją pasją. Do dzisiaj z resztą sprawia mi przyjemność, choć już prawie tego nie robię.Później tłumaczyłem różnych polityków, latałem dużo po świecie. Np. z A. Kwaśniewskim poleciliśmy na Daleki Wschód jeszcze kiedy był Ministrem Sportu. 20 godzin lotu, lądowanie, a potem tłumaczyłem przez kolejne 10 godzin. Fizycznie byłem zmęczony, ale to mi dawało strasznie dużo energii i satysfakcji tak, że pomimo zmęczenia byłem w swoim żywiole. Uwielbiałem ten stan.

Strach

To był nieżyjący już Premier Z. Messner. Jego tłumacz zachorował. Pamiętam, że miałem ochotę odmówić, bo się strasznie bałem. Ja mam mówić do premiera??? Kurcze blade. Nie to, że mogłem wojnę światową wywołać przez jakiś błąd, ale stres z tym związany był niewiarygodny. W tamtym czasie odkryłem, że dużo się w życiu boję. Wiedziałem, że muszę ten strach pokonać. Nie w tej konkretnej sytuacji, tylko w ogóle, jako cechę charakteru. Nie myślałem wtedy o rozwoju osobistym, bo w tamtych czasach nie istniało takie pojęcie, ale postanowiłem sobie, że będę robił rzeczy, których się boję. Przeczytałem u Heminwaya, że najlepsze na strach jest zrobienie tego czego się człowiek boi i wtedy strach się pokona. Nie mogłem zrozumieć co miał na myśli, ale postanowiłem mu uwierzyć. Pamiętam jak dzisiaj, kiedy jechałem autobusem przez Plac Trzech Krzyży, było mi autentycznie niedobrze ze strachu. Myślałem, że wykorkuję. Jechałem i myślałam sobie, że chyba mi odbiło, że się na to zgodziłem. Ale zrobiłem to i to był taki przełomowy moment w moim życiu – pokonałem strach, który wtedy absolutnie mnie przerósł. Takie doświadczenia naprawdę zmieniają człowieka.Rok później wybuchła wojna w zatoce perskiej. Już wtedy tłumaczyłem dużo znanych osób, kiedy zadzwoniono do mnie z telewizji. Chodziło o to, aby na żywo tłumaczyć telewizję CNN w TVP1. Ludzie byli żądni informacji na bieżąco. To była dokładnie taka sama sytuacja. Nie potrzebowałem pieniędzy, bo zarabiałem na tłumaczeniach bardzo dobrze, ale strasznie się bałem, więc pojechałem.

Widzę duże podobieństwo między przygotowaniami do olimpiady w bibliotece i tą stacjonarną pracą. A teraz stajesz się tłumaczem podróżującym, z adrenaliną, z politykami i telewizją. Więc tu dochodzą do głosu całkiem inne cechy. Jak w tym się czułeś, bo to był duży przeskok?

Czułem się jak ryba w wodzie. Po pierwsze, to co mnie wciągnęło to to, że się tego bałem, ale adrenalina była taka, że dzisiaj się uśmiecham kiedy o tym myślę.

O wizycie z premierem T. Mazowieckim w USA w 1991r. – konferencja w sprawie żydowskich roszczeń o polskie majątki tuż po upadku komunizmu

Przyjechaliśmy razem limuzyną. Wchodziliśmy po schodach po czerwonym dywanie i przywitał nas K. Sultanik, Prezes Światowego Kongresu Żydów. Schody ogromne, chyba ze dwa piętra i idziemy tak do sali, w której mamy przemawiać. I od samego progu Pan Sultanik mówi: – Panie Premierze, chciałem tylko uprzedzić, że tu są dziennikarze i telewizja (były tłumy, jakieś kilkaset osób, ta sprawa była bardzo nagłośniona), i że na konferencji poproszę Pana o wsparcie polskiego rządu dla naszych żądań, aby zwrócić zagrabione majątki. To była bardzo delikatna kwestia polityczna, na którą nie można było odpowiedzieć: „oddamy” czy „nie oddamy”. To nie mogła być taka odpowiedź. Mazowiecki miał ogromną wiedzę, ale nie był wtedy czynnym politykiem. Był dziennikarzem. Idziemy po tych schodach i on mówi: – Panie Krzysztofie, i co ja mam im odpowiedzieć? Właściwie bardziej zapytał siebie. Adrenalina była wtedy bardzo wysoka, a jednocześnie miałem poczucie, że to są zupełnie niesamowite przeżycia, że to jest coś co będę pamiętał do końca życia, czego nie da się z niczym porównać i co bardzo mało ludzi ma szczęście przeżyć.Na sali na moje oko było 200-300 dziennikarzy, a obiektywów tyle, że nie widzieliśmy twarzy spoza nich. Stres zupełnie niesamowity, ale jednocześnie takie poczucie „dam radę” i totalnej koncentracji, żeby wyszło. To jest coś co bardzo rozwija osobowość –  jesteś jak na linie nad przepaścią i wiesz, że musisz dojść do mety. Taki fajny rodzaj mobilizacji, z którego potem zostaje umiejętność skupienia się na jednym celu, choć fizycznie i psychicznie było to męczące.

Jak czułeś się po takim maratonie kiedy wracałeś do domu? Jak odreagowywałeś?

To było wyzwanie dla rodziny. Teraz o tym tak myślę, wtedy tego nie widziałem dlatego, że po takim maratonie człowiek po prostu musi odpocząć i wszystko inne jest mniej ważne. Jak dzisiaj sobie o tym myślę to mam poczucie winy wobec mojej ówczesnej żony, wobec moich dzieciaków dlatego, że inaczej nie potrafiłem swoim życiem kierować. To było coś takiego, że po 4 dniowym wyjeździe na drugą półkulę, po podwójnej zmianie czasu, w środowisku, w którym nie ma żadnej tolerancji dla błędu, kiedy przyjeżdżałem do domu miałem ogromną potrzebę odpoczynku, i nie chodzi tu o leżenie brzuchem, ale o nie myślenie o niczym ważnym.

Wyczyszczenie głowy?

Tak. A tu trzeba zdecydować dokąd jechać na wakacje, czy kupimy takie czy inne buty dziecku itd. Takie typowe życiowe rzeczy, które w domu są ważne. Do jakiej szkoły pójdzie dziecko, a w przedszkolu jest jakiś problem i trzeba go załatwić. Z jednej strony miałem poczucie odpowiedzialności, to nie jest tak, że mnie to nie obchodzi i muszę sobie odpocząć, z drugiej strony mój system biologiczny i psychiczny miał swoje granice. Starałem się jak mogłem oczywiście, tak jak każdy zapracowany ojciec w dzisiejszych czasach, nie doceniający tego, że rodzina jest najważniejsza.Niestety nie wyniosłem za dobrych wzorców z domu. Moi rodzice bardzo dużo pracowali i sprawy rodzinne zawsze były na drugim miejscu. Relacje emocjonalne między nimi oraz między nami były dalekie od ideału. Ludzie dla siebie nie byli ważni. To nie była taka fajna ciepła rodzina. W mojej rodzinie dużo się od siebie wymagało i całe życie było podporządkowane sprostaniu wymaganiom, którym się nigdy nie mogło sprostać. Życia rodzinnego musiałem się więc uczyć sam, ale nie miałem na to siły.

Nie miałeś tak, że możesz na 1 dzień się zamknąć w domu i odpocząć?

Nie, nie miałem dnia wolnego. Przyjeżdżałem jednego dnia po południu z takiego wyjazdu i następnego dnia np. miałem tłumaczyć o 8.30 w gabinecie premiera. Nie było dyskusji, był grafik i tyle.

A jak Twoje ego? No bo tłumaczyłeś taaakie osoby…

Nie było we mnie czegoś takiego, że jestem lepszy od innych. Nie ma we mnie tendencji do wywyższania się. Trochę pewnie ego było dokarmione, bo miałem poczucie wyjątkowości tego co robię. Tłumaczy, którzy robili to tak jak ja w Polsce było może ze trzech w tamtym czasie. Byłem jednym z nielicznych ludzi, którzy pracowali jeszcze za premierów komunistycznych. Byłem tłumaczem Generała Jaruzelskiego, potem Prezydenta Wałęsy, Premiera Mazowieckiego. To była wyjątkowość, ale bardziej mojej sytuacji niż moja. Jak patrzę na swoje życie to zawsze byłem jakimś pomostem między ludźmi. I potem kiedy zająłem się coachingiem, trenowaniem i rozwojem osobistym swoim i ludzi to znowu stałem się pomostem między ludźmi a nimi samymi. Praca tłumacza zapina moje życie w pewną całość, chociaż zdawałoby się, że to było zrządzenie losu i dzieło przypadku.

Co było potem?

Od 1987r. przez 3 lata pracowałem dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych (MSZ), a po otwarciu Polski na świat okazało się, że w każdej firmie potrzebny jest tłumacz, bo nikt nie znał angielskiego. Jakiś czas dorabiałem na boku w zachodnich firmach, aż w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie stać mnie już na pracę w MSZ, bo to co w MSZcie zarabiałem przez miesiąc, pracując dla dużej amerykańskiej korporacji zarabiałem w ciągu jednego dnia. Więc zwolniłem się, założyłem działalność gospodarczą i ze 2 lata byłem wolnym strzelcem.

Czyli tłumaczem biznesowym?

Tak. I od polityki trzymałem się już z daleka. Później jeden z moich klientów tłumaczeniowych, amerykańska firma deweloperska, zatrudniła mnie jako menedżera. Tłumaczyłem wszystkie ich negocjacje i dokumenty przez dwa lata i poznałem tą branżę na tyle dobrze, że byłem w tamtym czasie dla nich znowu pomostem, nawet bardziej kulturowym, niż językowym.

Kariera w deweloperce

W ciągu pierwszego roku zostałem prezesem polskiej filii, ale to była na początku maleńka spółeczka, więc nie należy sobie wyobrażać za dużo. Firma rodzinna, którą prowadził Pan E. Golub, człowiek o niewielkim wykształceniu, ale bardzo mądry i doświadczony deweloper, niezwykła osobowość. Bardzo dużo mu zawdzięczam, to był jeden z moich życiowych mentorów, wobec którego mam ogromny dług. Ludzi dobierał starannie wg sobie znanego klucza. Takie trochę „pojazdy samobieżne”, które były wszechstronne i pracowite. Ludzie wymagający, ale wymagający przede wszystkim od siebie, ludzie, którzy ogromnie imponowali mi wiedzą, podejściem do pracy, rozsądkiem. Bardzo dużo rzeczy nauczyłem się w tej firmie.Pan Golub budował prestiżowe biurowce w bardzo dobrych lokalizacjach w Stanach, ale kiedy tam pojawił się zastój, przyjechał do Polski, która właśnie otwarła się na świat. Amerykanie – chciałbym, aby było to w Polsce normą, a nie jest – są organicznie od dzieciństwa nauczeni pracy nastawionej na osiąganie rezultatów. Można różne krytyczne opinie wyrażać na temat ich systemu, ale to są ludzie, którzy z reguły zadają sobie pytanie po co się coś robi i świetnie umieją robić to do czego ktoś ich zatrudnił. I ja, pracując z nimi kilkanaście lat, nauczyłem się pracować na rezultat. Wytrwały już byłem, ale u nich nauczyłem się takich technicznych umiejętności. Dotąd pracowałem na godziny, czyli jak nie pracowałem, bo byłem chory, to nie zarabiałem pieniędzy. A teraz dostałem miesięczną pensję, bardzo wysoką, właściwie amerykańską pensję w Polsce i to przez pierwsze parę miesięcy wystarczało mi na osłodę wszystkich niedogodności tej pracy, czyli uczenia się z dnia na dzień rzeczy, o których nie miałem zielonego pojęcia.Moja firma stosowała „zimny chów cieląt”, typowo amerykańskie podejście: skoro jesteś menedżerem i my ci płacimy to masz robić to co menedżer ma robić. Czy umiesz to czy nie to nie nasz problem. Po to cię zatrudniliśmy, żeby o tym nie myśleć. Pierwszego dnia dostałem gruby segregator, a w nim budżet wielkiego budynku w Chicago, podobnego do tego, który miałem zbudować tu w Warszawie i miałem zrobić dla niego analogiczny budżet. Dostałem na to 2 czy 3 tygodnie i pomyślałem, że mam dużo czasu. Ale nawet nie wiedziałem wtedy co to właściwie jest ten budżet. Dzisiaj mógłbym sobie poszukać w Google i bym się dowiedział, ale wtedy Googla nie było. Skąd ja mam się dowiedzieć co to jest budżet? I zacząłem studiować ten segregator, żeby zrozumieć o co chodzi. Dostałem komputer, a w nim Lotus 123, Excela jeszcze wtedy nie było, ale i tak nie wiedziałem co z tym zrobić. Nikt mnie tego nie uczył. Myślę, że oni zakładali, że ja to powinienem wiedzieć, że to jest oczywiste, ale dla mnie wcale nie było.

Byłeś tłumaczem, więc dlaczego mieli tak zakładać?

Może robiłem za dobre wrażenie? Przez pewien czas komfort pracy i warunków finansowych, kiedy w ogóle nie patrzyłem co ile kosztuje, były moją główną emocją. Dla młodego, 31-letniego chłopaka to było fajne uczucie. Byłem traktowany jak jeden z nich i czułem się jakbym przyjechał z Marsa na Madagaskar. Oczywiście musiałem się dużo uczyć i robić rzeczy, które były dosyć nudne, jednak ta jasna strona pracy to rekompensowała. Ale tak jak najsłodsze ciasto po jakimś czasie się przykrzy. I stopniowo zaczęło mi brakować tej pasji, którą miałem codziennie w pracy jako tłumacz. Narastała we mnie taka sprzeczność, bo za dobrze zarabiałem, żeby w ogóle myśleć o jakiejś zmianie. To trwało długie lata.

Jako tłumacz miałeś większy stres…

I tak i nie. Jako tłumacz byłem w 100% zależny od siebie. Wiedziałem, że jak się dobrze przygotuję i stanę na uszach to na pewno dam radę. A tutaj nagle jestem zastępcą dyrektora biurowca, który kosztował kilkadziesiąt milionów dolarów, ma 10 pięter, na każdym jest np. klimatyzatornia, która kosztuje 3 mln USD każda i mam 4 techników, którzy mi podlegają. Nie mam pojęcia technicznie co oni robią, nie jestem w stanie ocenić ich pracy, ale odpowiadam za to, żeby wszystko było tak jak trzeba. Mam takich najemców jak ING, PriceWaterhouse, to był pierwszy tej klasy budynek w Polsce, bank Schroeders z Londynu, Merck, czyli bardzo poważne firmy. Jestem odpowiedzialny za ściąganie czynszów. Więc z dnia na dzień spoczęło na mnie szereg obowiązków związanych z bardzo dużą odpowiedzialnością finansową. To ja odpowiadam za to, żeby nie powstały straty i żeby były zyski. To było coś co mnie wtedy kompletnie przerastało emocjonalnie. Po raz pierwszy w życiu byłem odpowiedzialny za coś na co nie miałem żadnego bezpośredniego wpływu.I po raz pierwszy stanąłem wobec konieczności zarządzania ludźmi, tzn. spowodowania, żeby ludzie, których nie jestem w stanie do niczego zmusić chcieli robić to co robią najlepiej jak potrafią. To akurat było coś co mi się bardzo spodobało. Szybko zrozumiałem metodą prób i błędów, że moim sposobem zarządzania nie jest krzyczenie na ludzi. Próbowałem tego z marnym skutkiem i zrozumiałem wtedy, że to nie jest moja droga. Są tacy co może są skuteczni wrzeszcząc, u mnie skutki były odwrotne do zamierzonych, tzn. człowiek był tak stłamszony, że bałem się, że za chwilę dostanie zawału. I zdałem sobie sprawę, że odkrywam zupełnie nową dziedzinę dla siebie, że można tak ułożyć relacje z ludźmi, żeby chcieli być najlepsi jak tylko mogą być. Nie dlatego, że im każę, tylko dlatego, że jestem w stanie obudzić w nich takie chcenie, albo je wzmocnić. Oczywiście nie z każdym to się dało, ale spodobało mi się to. Więc jeśli pytasz jak się wtedy czułem to tą część mojej pracy wspominam bardzo dobrze.Taki przykład. Po 2 miesiącach przyjechał p. Golub na inspekcję i pamiętam, że już miał się zbierać, ale mówi mi:– Kris, tą sekretarkę będziesz musiał zmienić, nic z niej nie będzie, siedzi taki ponurak. Jesteśmy biurem obsługi klienta, przychodzą najemcy, a tu taka osoba.Chwilę sobie o tym pomyślałem i poczułem, żeby się nie spieszyć. Owszem, było to dla mnie trudne, bo widzisz, że cię twój pracownik nie znosi, ale nie robi tego w taki sposób, żeby można mu powiedzieć: Co się pani tak na mnie krzywi? Ale widzę to w jej oczach. Z drugiej strony ona ma wszystko świetnie zorganizowane, jak coś potrzebuję to jest. Jak zobaczyłem jak ona ma dokumenty uporządkowane to byłem pod wrażeniem. Pomyślałem sobie, że ona jest cholernie kompetentna tylko ma ten stosunek do nas taki niedobry. I mówię do p. Goluba:– Daj mi 3 miesiące. Jak nie uda mi się tego uleczyć to wtedy ją zmienimy.– Ok, your call. Twoja decyzja – powiedział i odjechał.

Jesteś wytrwały przecież…

No właśnie, jestem wytrwały i dałem sobie te 3 miesiące. Umówiłem się z nią na lunch do Marriota, po drugiej stronie ulicy. Wtedy lunch z pracownikiem to było coś niesłychanego, nie było takiej formuły w Polsce. I tak zaczęliśmy rozmawiać sobie. Już nie pamiętam tej rozmowy, ale coś się wtedy „odetkało”. Chyba zobaczyła we mnie człowieka. Bardzo się potem zaprzyjaźniliśmy, pracowaliśmy ze sobą do końca kiedy byłem w tej firmie. Dzisiaj wspominam ją z wielkim sentymentem, bo jako sekretarka była po prostu niezrównana. Potem jak przyjeżdżał p. Golub, przedstawiał ją gościom i mówił, że jest to najlepsza sekretarka na świecie. To jest niesamowite. Ja nie mówię, że to było moje dzieło, bo ona po prostu taka była, ale stworzyłem jej warunki, żeby mogła pokazać siebie.

Rozkwitnąć?

Tak. To są takie rzeczy, do których chętnie wracam pamięcią. Cieszę się, że mamy dzisiaj tą rozmowę, bo nie pamiętałem o tym. Pamiętałem tę pracę z perspektywy stresów, że jej na co dzień nie lubiłem.

Ale odkryłeś wtedy ten obszar, który jest początkiem nowego etapu Twojego życia, może nawet celem Twojego życia?

Tak, jest celem mojego życia i on się wtedy zaczął.

O liczbach i raportach

Kiedy tam pracowałem nigdy ich nie polubiłem, bo nikt mi nie pokazał do czego służą liczby. Dla mnie budżet był dlatego, że musi być, że tego żądają. Oczywiście nie byłem głupi, aby nie rozumieć, że tu są przychody a tu koszty, ale miałem chyba mentalność pracowniczą. Nie patrzyłem na to, że firma jest stworzona po to, że właściciel chce na niej zarobić. Dla mnie firma istniała po to, żebym ja miał tam miejsce pracy. Kiedyś jeden z moich znajomych, właściciel ogromnej firmy, bardzo mądry człowiek, powiedział przewrotnie:– Krzysztof, jaki jest cel zarządu?– Przynosić zysk firmie, odpowiedziałem.– Nie, celem większości zarządów jest mieć dobrą pensję, ładne biuro, samochód i sekretarkę.Taki był wtedy mój cel – chciałem mieć dobrą pracę. I nie czułem związku między tym budżetem a sensem życia. Kiedy teraz prowadzę swoją firmę jest zupełnie inaczej. Bardzo lubię liczby i umiem je czytać. Teraz dopiero traktuję liczby jak klucz do świata, który chcę znać. Wtedy to miało się tylko dodawać i nie mogłem znaleźć w tym przyjemności. Strasznie dużo pracowałem, żeby mój raport wyglądał tak jak ich raporty, ale w nim były błędy, bo np. zrobiłem błąd w formule i dodało się nie to co trzeba, lub nie dodało się wcale. Mimo, że ogromnie się wyrobiłem przez te 2-3 lata, bo uczyłem się dniami i nocami, i w sumie byłem wysoko oceniany.Ale to jest jak z takim uczniem, którego wzywasz do odpowiedzi i widzisz, że on dużo umie, ale w sumie nie ogarnia, tylko nie wiesz jak mu to udowodnić, bo sprawnie „pływa” po temacie. I nigdy w tej firmie nie udało mi się osiągnąć sukcesów porównywalnych do tego co osiągałem jako tłumacz.

Przed 40-tką nałożyły się Tobie dwie rzeczy: problemy prywatne i z pracą

Gdybym był szczęśliwy w życiu prywatnym to pewnie ciągnąłbym jeszcze tę pracę. Pomyślałbym: dobra, mamy kasę na wygodne życie, nie wszyscy muszą mieć pracę, którą uwielbiają. Ale nie widziałem przed sobą przyszłości, bo po pierwsze wiedziałem, że nigdy nie pokocham nieruchomości, a po drugie czułem się jak w pułapce w moim życiu małżeńskim. Mam 2 dzieci, moje córki miały wtedy około 6 i 9 lat. Nie brałem pod uwagę rozwodu. Nie zostawię mojej żony, nie rozwalę jej życia, choć sam już nie potrafię żyć. Wydawało mi się, że nie mam wyjścia i że tak musi być. Mój świat widziany z zewnątrz przez innych ludzi był w ogromnej sprzeczności ze światem widzianym przeze mnie od wewnątrz.Kryzys wieku średniego przeżyłem mając 33 lata. Byłem na siłowni i tam były takie duże ściany z luster. Nosiłem wtedy brodę. Ćwiczyłem razem z chłopakami, którzy na oko mieli po 20 lat, ale nie widziałem żadnej różnicy między nami. I kiedyś jakiś chłopak podszedł do mnie i pyta się:– Czy Pan używa tej sztangi?Normalnie wszyscy mówili do siebie na Ty. I jakoś mnie to zakłuło. Powiedziałem, że nie i on wziął sztangę. Wróciłem do swoich powtórzeń i zobaczyłem nas w lustrze. Tutaj starego brodatego człowieka, a obok chłopaka.

Stary, bo tak się czułeś?

Po pierwsze broda mnie postarzała, ale na pewno miałem też na twarzy wypisany stres. Zobaczyłem starą zmęczoną twarz i tego chłopaka. To był mój kryzys wieku średniego, który trwał potem dwa lata. Czułem się strasznie stary.

Czy ktoś na zewnątrz to widział?

Niektórzy widzieli, jak się potem okazało. Natomiast ja odkąd poszedłem na studia patrząc z zewnątrz byłem na samym topie. Dostałem się na nie jako Olimpijczyk, na studiach brylowałem. Przepraszam, że mówię z taką nieskromnością. Nie to, że byłem jakimś geniuszem, ale byłem jednym z najlepszych studentów, potem miałem bardzo dobrą pracę, jedną i drugą. W każdej byłem wysoko oceniany, potem było tłumaczenie tych wszystkich wielkich ludzi, a potem wzięli mnie Amerykanie i też miałem wyjątkową pozycję. Więc patrząc z zewnątrz takie w ogóle dziecko szczęścia. Sukces goni sukces. W środku kompletnie nie czułem się człowiekiem sukcesu, bo wyszedłem z dzieciństwa kompletnie okaleczony w środku i myślący o sobie najgorzej jak się da. Im bardziej mi ktoś gratulował tym większą gorycz to w środku we mnie wywoływało, tym bardziej miałem wrażenie, że to jest nieprawda. Myślałem sobie: Ty nie wiesz jaki ja naprawdę jestem.

Rozwój osobisty

Chyba w 1995 lub 96 roku pojawiły się w Polsce pierwsze szkolenia z rozwoju osobistego. Poszedłem na szkolenie z zarządzania czasem. Po nim po raz pierwszy zacząłem myśleć jak kierować swoim życiem, bo dotąd to był efekt no może nie zbiegów okoliczności, ale nie świadomych wyborów. Trochę to do mnie przyszło. A tu jestem w tej firmie już parę lat i pytanie co dalej.

Po ilu latach pracy w nieruchomościach?

Po siedmiu. Na co dzień cały czas żyłem w ogromnym stresie spowodowanym i tą pracą, która była wyzwaniem trochę ponad miarę i moim życiem prywatnym. Kochałem moją pierwszą żonę, naprawdę kochałem, bardzo się starałem, żeby ten związek funkcjonował, robiłem wszystko co mogłem, chociaż ona może tego tak nie ocenia dzisiaj. Byłem z nią 17 lat i przez te lata żyłem w coraz większym napięciu, które nie było widoczne na pierwszy rzut oka. Wielu ludzi oceniało nas jako idealne małżeństwo, bo to było małżeństwo pozbawione przemocy czy wyzwisk, ale były w nim takie napięcia niewypowiedziane, ale realne. Moje dzieciaki to czuły bardzo mocno. Miałem 36 lat kiedy zrozumiałem, że sam sobie nie poradzę ze stresem. Nie byłem w stanie normalnie żyć.

O rozstaniu

Za kolejny punkt przełomowy w moim życiu uważam grupę otwarcia u W. Eichelbergera i sięgnięcie po pomoc do kogoś. Za dużo czasu poświęciłem sam na ciągłe myślenie o moim małżeństwie, dlaczego tak długo żyjemy w konflikcie, i o tym, że się spalałem w pracy. Po grupie otwarcia jeszcze ze 3 lata próbowałem i wkładałem dużo energii, aby coś zmienić w naszym małżeństwie, ale to się nie udało. Czułem, że jeśli z tego związku nie wyjdę to mogę nie wytrzymać na serce. Przez rok przed rozstaniem serce bolało mnie już regularnie. W wieku 40 lat zrozumiałem w końcu, że dla mojej żony nigdy nie będę facetem jej życia takim jakim bym chciał dla niej być.Dotarło do mnie, że się rozstaniemy, ale jeszcze nie miałem odwagi. Wiesz to jest tak jak musisz pójść na jakiś bolesny zabieg. Wiesz, że musisz, że nie możesz czekać 5 lat, ale odkładasz to. Zrobię to w przyszłym tygodniu, albo najlepiej za miesiąc, bo teraz mam taki trudny czas w pracy. Muszę się przygotować. W końcu jednak powiedziałem żonie, że odchodzę. Nie chcę tutaj rozwijać okoliczności, w jakich to się stało, ale zawsze będę żałował, że właśnie tak się to odbyło. Zabrakło mi wtedy życiowej mądrości, którą mam dzisiaj. Zawsze będę żałował, że nie mogę już tego naprawić. Gdybym mógł cofnąć czas, zdecydowałbym tak samo, ale na pewno inaczej by się to odbyło. To było bardzo trudne dla mnie, dla niej i dla dzieciaków.

Zmiany

Nastąpił początek świadomych zmian w moim życiu. Uczestniczę w szkoleniach, pojechałem na Tony Robbinsa. Wiem, że deweloperka nie jest dla mnie. Szkolenia mnie w tym upewniają. Ciężar uwagi przenosi się jednak na pracę, bo udziałowcem został wielki koncern. Firma przestała być rodzinna, stała się korporacją. Zaczęły pojawiać się napięcia między mną a kolejnymi menedżerami nade mną, którzy co kilka miesięcy się pojawiali. Pracowałem tam ponad 10 lat, naprawdę znałem ten biznes i przyjeżdża mi kolejny guru z Texasu, który robi bzdury i jedyne co go interesuje to żeby dostał ofertę u konkurencji za dwa razy tyle i przeniósł się do Moskwy. Zżymało mnie to. Między ludźmi zaczęły się podgryzania. Nienawidzę takich rzeczy i odszedłem.Moje sprawy prywatne zaczęły iść innym torem. Wszedłem w nowy związek, bardzo trudny przez parę lat, ale fantastyczny pod każdym względem. To było tak jakbym wypłynął na ocean gdzie są przepiękne widoki, chociaż straszliwie wieje i buja, ale to ci się tak podoba, że się w głowie nie mieści. Nagle okazało się, że poczucie bezpieczeństwa, o którym zawsze myślałem, że jest ważne, ważne nie jest. Że są rzeczy, które smakują o wiele bardziej.Kilka razy zmieniałem prace, ale nie odnosiłem w nich sukcesów. W 2006r. trafiłem do norweskiego funduszu nieruchomościowego. Kupowaliśmy zabytkowe kamienice na Pradze, żeby z nich zrobić apartamenty.

Skoro nie pokochałeś nieruchomości, dlaczego kolejni pracodawcy pochodzili z tej branży?

Dlatego, że mogłem tam pracować i zarabiać na życie. Miałem kredyt na dom, miałem inne zobowiązania. To było trochę siłą rozpędu, nie bardzo wiedziałem co innego mógłbym robić. Nawet nie wiem jak się szuka pracy, bo nigdy nie szukałem. Bałem się też, bo już panował wtedy taki pogląd, że 40-latków nie chcą brać tylko same młode pistolety.W funduszu norweskim pracowałem 2 lata, kupiłem dla nich fajne nieruchomości i myślę, że dobrze na nich zarobią, ale nie lubiłem tego. Codziennie zmuszałem się do pracy. I w sukurs przyszła mi katastrofa hipoteczna na rynku amerykańskim w 2008r. Któregoś dnia rozmawiam przez telefon o kryzysie ze swoim ojcem. Rodzice pytają się mnie czy ten kryzys nie dotknie mojej pracy. A ja im na to, że raczej nie, bo kryzys jest związany z kredytami hipotecznymi, a ja pracuję dla inwestorów, którzy mają swoje pieniądze. To były bogate od stuleci rodziny i nie brały kredytów na inwestycje, więc temat miał mnie nie dotknąć. Nie pomyślałem jednak, że mają inwestycje w nieruchomościach, których wartość w trakcie kryzysu dramatycznie zmalała.

Utrata pracy

3 miesiące później, 30.11.2008r. dostaję wieczorem telefon od mojego inwestora, którego aktywa w ostatnim tygodniu zmniejszyły się dramatycznie, informującego mnie, że muszą mocno przyhamować projekt w Polsce i w związku z tym nie będzie dla mnie miejsca. Pamiętam, że odłożyłem słuchawkę i była to jedna z takich chwil, kiedy wydarza się coś dużego, mocnego i w pierwszej chwili to do ciebie nie dociera. Nic nie czuję. Miałem taki syndrom, który chronił mnie przed nagłym szokiem. Szok zaczął się pojawiać po paru dniach. Zdałem sobie sprawę, że za chwilę nie mam z czego żyć. Mam kredyt we frankach zaciągnięty w najgorszym możliwym momencie, kilka ciągle wykorzystywanych kart kredytowych, nie mam pomysłu na życie, mam dzieci i wysokie alimenty, które na nie płacę, nie lubię nieruchomości i nie wiem gdzie pójść, bo branża właśnie przeżywa kryzys.

O drugiej żonie

Starałem się chronić ją przed tą presją, a z drugiej strony ona chroniła mnie przed taką presją w jakiej facet jest często kiedy żona mówi: – Weź zrób coś. – Robię co mogę. Ale to nie jest coś co mogę z dnia na dzień zmienić.To jest ciekawa rzecz. Ta rozmowa dzisiaj strasznie dużo mi dała, nagle zobaczyłem logikę w moim życiu, której nigdy sobie nie uzmysławiałem. Wiele rzeczy, które wydawały mi się jakimś przypadkiem, nagle okazuje się, że są spójne ze sobą od początku do końca. Pamiętam do dziś, że miałem bardzo jasną sytuację od odłożenia słuchawki kiedy przez telefon usłyszałem, że jestem zwolniony. Wiedziałem, że nigdy w życiu nie byłem w takim położeniu i że będę musiał zdobyć się na rzeczy, na które nigdy wcześniej nie musiałem się zdobyć. Wiedziałem, że świat dalej się kręci, choć mi wszystko się zawaliło. Naprawdę nie mam skąd wziąć kasy. Nie mam gdzie się cofnąć. I to w tym wszystkim było błogosławieństwem. Bo jak się człowiek nie ma gdzie cofnąć to się okazuje, że stać go na o wiele więcej niż mu się dotąd wydawało.

Największa siła pojawia się po tym kiedy pojawia się największy dół?

Pamiętam jak bardzo wspierało mnie to, że Aga miała do mnie zaufanie. Prawie tracimy dom, a ja lecę do Anglii na tygodniowe szkolenie za tysiące złotych, bo mówię: – Słuchaj ja muszę tam pojechać, bo taki, jaki jestem dzisiaj nie uniosę tego.

Własny biznes

W 2007r. zostałem udziałowcem firmy językowej szybkiangielski.pl, ale nic przy niej nie robiłem. Poproszono mnie, bo jestem anglistą. Moi wspólnicy uważali, że mamy fantastyczny produkt, ale firma po 1,5 roku działalności stała się bankrutem, bo była źle zarządzana. Ja wiem o co tu chodzi, czuję ten produkt, on jest genialny, na całym świecie nie ma tego co my robimy tutaj. Bardzo optymistycznie to oceniłem i pomyślałem, że przejdę do niej. Umówiłem się ze wspólnikami, że będę pracował tylko za procent od sprzedaży tzn. zjem tylko to co upoluję. Myślałem tak samo optymistycznie jak oni, że pół roku, rok i będzie fruwało. Ale tak się nie stało.To był najtrudniejszy moment zawodowy w całym moim życiu. Po raz pierwszy w życiu nie miałem pracy. Po raz pierwszy nie pracowałem w firmie, która ma pieniądze na opłacenie mnie. Tu muszę zarobić sam. W życiu nie prowadziłem firmy. Byłem prezesem firm, które były częścią pewnej struktury, a tu dostałem okręt, który bardzo szybko szedł na dno. Mieliśmy wtedy przychody miesięczne 3-5 tys. jak był lepszy miesiąc, a koszty na poziomie 36 tys. zł miesiąc w miesiąc. Więc moi poprzednicy dorzucali kasę, aż się im skończyła i to był moment kiedy objąłem firmę. Katastrofa totalna. Mam kilkaset tysięcy długu, na mój telefon dzwonią wyłącznie wierzyciele, ZUS, US.Ale mnie się strasznie podoba ten pomysł, bo jest spójny z tym co zawsze lubiłem robić, z pomaganiem ludziom. Ludzie, którzy tu przychodzą chcą się uczyć. Np. pani 38 lat, dyrektorka z banku, musi nauczyć się angielskiego, bo jak się nie nauczy to za chwile nie będzie potrzebna. Próbuje od 20 lat, nigdy się nie udało, nienawidzi tego, nie wierzy w siebie, nie ma czasu. Tu przychodzi i po pierwszym tygodniu jest zszokowana jakie to jest fajne, a po 6 miesiącach mówi po angielsku. A pracowała godzinę w grupie i w domu na komputerze. Więc to było coś co mnie strasznie napędzało.Wszystko opierało się na relacjach interpersonalnych. Przychodzi komornik zająć nam sprzęt, opieczętować wszystko. Właściwie koniec firmy. A ja muszę się z nim jakoś rozmówić. Nigdy w życiu nie dawałem, nie brałem łapówek i nie będę tego robił. Pan Golub nauczył mnie, że wtedy spokojnie się w życiu śpi. Mówię mu, że jak on mi tu pozakleja drzwi, komputery to nie będę w stanie nigdy spłacić długów, które moi poprzednicy narobili. – Ma pan 87 tys. zł do zapłacenia, to umówmy się, że pan teraz zapłaci 30 tys., za tydzień 20 tys., a za miesiąc przyjdę po resztę. – 30 tysięcy? Jak ja mam na koncie 2,5 tys.?! O tych sytuacjach można by osobną książkę napisać. W każdym razie dałem sobie z tym radę. Poszedłem do wszystkich wierzycieli i powiedziałem każdemu mniej więcej to samo:– „Proszę pana, właśnie objąłem tą firmę. To jest genialny produkt, ale była źle zarządzana i dlatego wisimy panu … tysięcy. Nie mam tych pieniędzy. Może nas pan pozwać do sądu, spowodować bankructwo i tych pieniędzy nigdy pan nie odzyska. Ale jak da mi pan szansę to ja te pieniądze panu spłacę najszybciej jak będziemy w stanie, ale nie będzie to wcześniej jak za pół roku, albo za rok. Zrobię wszystko, żeby te pieniądze panu spłacić.” I z każdym bez wyjątku się dogadałem. Każdy mi tą szansę dał, ale to był okres jak na linii frontu.

Wtedy zacząłeś biegać?

Zapytałaś się czy piłem. Gdybym nie biegał to pewnie zacząłbym pić. Zacząłem biegać zaraz po szkoleniu z Tonym. Wróciłem stamtąd z programem ćwiczenia emocji. Częścią tych ćwiczeń było to, że rano wychodziło się na spacer albo biegło. Nie lubiłem spacerów, więc pobiegłem trochę. Ale po 50 metrach już miałem zadyszkę, bo nie umiałem biegać.Kolega powiedział mi, że mocno schudł w wyniku biegania, bo zalecił mu to lekarz i zapytałem się go jak to zrobił? Lekarz powiedział mu, że ma biegać tyle ile jest w stanie biegać z przyjemnością, a przynajmniej bez wstrętu. – Ile możesz dzisiaj przebiec kroków bez wstrętu? – Pięć. – To przebiegnij dzisiaj 5 kroków. I stopniowo to zwiększał, aż w końcu zaczął biegać maratony. Pomyślałam sobie wtedy, że chodzenie mi nie pasuje, ale w takim razie będę biegał. Moja żona, Aga to jest straszny ruchowiec, lubi się skatować np. na rowerku, a ja nie. Pytam siebie ile mogę biegać bez wstrętu. Minutę. Więc tyle przebiegłem. A potem codziennie więcej. Po miesiącu biegałem pół godziny. I Aga wtedy postanowiła, że zacznie biegać ze mną, bo rzucała palenie.Agnieszka Bartosz-Litwińska: Pomyślałam, że ja palę, a my grosza przy duszy nie mamy i że to wstyd straszny. I postanowiłam rzucić palenie. Podobno tak jest, że jak ludzie rozstają się z jednym nałogiem to zamieniają go na inny. Postanowiłam, że tym innym nałogiem będzie bieganie. I zaczęliśmy biegać razem. Coraz więcej i więcej, teraz nawet dołączyły do nas psy. A zaczęło się to przypadkiem. Kiedyś wychodzimy razem biegać i Lara, suczka labrador, stanęła w drzwiach i nie można było jej ruszyć. No to mówię: – Weźmy ją. Na początku były bardzo nieznośne, ale za drugim razem okazało się, że tylko ze 200 m, potem już było ok. Teraz kiedy wyciągamy ubrania do biegania to jest szał radości u psów. Na początku przerażały nas ciemne ulice, ale po ok. 15 minutach wydzielają się endorfiny i człowiek zaczyna wtedy wierzyć, że jest w stanie zrobić wszystko. 
krzysztof litwinski biganie zona z pasami
fot. arch. Krzysztof Litwiński
 Krzysztof: Zacząłem biegać z desperacji. To była taka presja, że zrozumiałem wtedy dlaczego ludzie się upijają. Bo masz cały czas taki nacisk jakbyś miał non stop stu kilowy worek na plecach. Myślisz sobie: zrzucić to chociaż na chwilę. I na parę godzin przestają czuć. Był taki czas, że nic nam nie wychodziło w firmie, tzn. nie zatonęła, ale nic nam nie szło. Np. pojechała prezenterka do Wrocławia przedstawić program grupie 15 osób i totalnie go spieprzyła. Tam była żona mojego znajomego i powiedziała mi, że prezentacja była kompletną porażką. A mocno na to liczyłem, bo mogło spłacić komornika. Pamiętam poszliśmy z żoną biec i myślę sobie, żeby choć mały sukces się pojawił, bo nie wiem ile jestem w stanie biec pod prąd kiedy zupełnie nic nie wychodzi. Strach to jest wyobraźnia nieukierunkowana. Nie wiadomo czego się boję, ale się boję. Bieg powoduje, że stopniowo z tej wyobraźni schodzi się coraz bardziej na ziemię. Jest tylko twój oddech, twoje zmęczenie, asfalt, wilgotność powietrza, mgła. Bieg powoduje, że na pewien czas napięcie schodzi. Nie zapominasz o nim, ale jesteś „tu i teraz”. I tak się zaczęło bieganie. A teraz biegam z miłości.

?

Do żony.

Czyli jak jest bardzo ciężko to można albo się upić, albo biegać? Od czego zależy ten klik, że jedni wybierają to, a drudzy tamto?

Od decyzji. I od mądrości życiowej. Tony Robbins badał jak to się dzieje, że ludzie zmieniają swoje życie na lepsze, wychodzą z kryzysów. Fascynowało go, że ktoś chodził 10 lat na terapię i niespodziewanie pewnego dnia docierało do niego co mu dolegało i się zmieniał. Ale skoro to jest jeden moment to dlaczego nie znaleźć go od razu?Agnieszka: To tak jak rzucałam palenie. W książce, którą czytałam było napisane, że ludzie często obiecują sobie rzucić palenie od poniedziałku, od lipca. Ale po co? Dlaczego nie teraz? Nie ma powodu do odkładania.Krzysztof: Tony Robbins podkreśla to wielokrotnie. Swoje życie możesz zmienić w jednej chwili. Ja podjąłem decyzję, że nie będę pił, tylko będę biegał. Oczywiście nie wszyscy muszą biegać. Aktywność fizyczna ma tę zaletę, że jak się człowiek zmęczy to maleje obszar kombinowania w głowie. Maleje obszar tej nieukierunkowanej wyobraźni.Agnieszka: Wydzielające się endorfiny są bardzo ważne. Często wymyślamy pomysły do firmy podczas lub po biegu. U mnie bieg sprawia, że mój mózg lepiej pracuje, kiedy zajmuję ciało i głowę czymś innym.Krzysztof: To musi być wysiłek. Najgorzej jest wyjść. Ale nawet jak wracam do domu i jestem skonany, ubieram się, wychodzę i biegnę. Zmęczenie mija czasem po paru minutach, a czasem po 3 km, ale zawsze mija. Okazuje się, że w każdej sytuacji to jest kwestia decyzji. I dlatego jak mi dzisiaj ktoś mówi, że nie ma wyjścia z jakiejś sytuacji, że nie może sobie z czymś poradzić to nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że on na ten moment podjął decyzję, że sobie z tym nie poradzi. Bo jak podejmie decyzję, że sobie poradzi, to sobie poradzi. To z czym myśmy sobie poradzili w tej firmie przekracza ludzką wyobraźnię.Bieganie jest też okazją do bycia ze sobą. Nie siedzimy koło siebie każdy w swoim laptopie, albo przy telewizorze, tylko biegniemy i o czymś sobie gawędzimy.Agnieszka: Krzysztof często mówi „nie teraz, przegadamy to na bieganiu”.Krzysztof: Te lata pracy na swoim dały mi więcej doświadczenia życiowego i zawodowego niż wszystko co wcześniej robiłem. Ta firma została zbudowana ciężką pracą, systematycznością i konsekwentnym zmierzaniem do celu. To się nie „udało”, to zostało świadomie zbudowane. Dzisiaj jest mocna finansowo. W porównaniu do innych szkół językowych w Polsce jesteśmy jednymi z najsilniejszych, bez dwóch zdań. Nikt nie ma takich klientów, nikt nie ma takiego produktu, chociaż imitują, opakowują, żeby wyglądało tak jak nasze. Ale nikt nie jest w stanie dać takich rezultatów swoim klientom jak my. To jest efekt mrówczej pracy dzień po dniu. Gdyby ktoś mi się zapytał o jedną rzecz, która była tutaj decydująca to powiedziałbym – moja determinacja. Nie ma takiej siły, żeby mnie coś zatrzymało.

Zdecydowałeś się na to, bo nie miałeś pieniędzy, jesteś wytrwały, znasz narzędzia. Czy coś jeszcze?

Tak. Po czwarte pomaganie ludziom, co jest dla mnie bardzo istotne. Gdyby któregoś z tych elementów zabrakło to pewnie by się to nie udało, ale najważniejsze co mi daje energię to wizja, że tworzę coś niesamowitego. Jak fajnie, że o tym rozmawiamy. Nigdy tak na swoje życie nie patrzyłem, ale widzę pewną logikę w tym wszystkim. Zmienianie życia ludzi na lepsze i tworzenie swojej niezależności. To jest dla mnie przesłanie dla ludzi z korporacji: bałbym się dziś pójść do pracy do kogoś. Poczucie bezpieczeństwa czerpię z tego, że ono zależy tylko ode mnie. Tu wiele rzeczy może się wydarzyć, są urzędy, są klienci, ale ja jestem w środku tych wydarzeń. To ja je kreuję, reaguję na to co się dzieje, więc moje poczucie bezpieczeństwa czerpię dzisiaj ze świadomości, że ja jestem głównym sterującym. Wiem, że zawsze dam sobie radę, najwyżej będzie przez jakiś czas trudno.Obecne pokolenie jest pierwszym, które będzie się uczyło całe życie. Dzisiaj już nie można kogoś nauczyć czegoś, dzisiaj już tylko można uczyć jak się uczyć, jak rozwijać. I tym chcę zajmować się przez resztę życia.

Co byś powiedział ludziom na zakręcie zawodowym?

Mnie uratował brak wyjścia.

A z drugiej strony wytrwałość…

Ja bym im poradził, żeby popatrzyli wstecz na swoje życie i zdali sobie sprawę, że ich obecna sytuacja nie była zawsze i nie będzie trwała zawsze. Ludzie tracą nadzieję kiedy wydaje im się, że ich trudne położenie dotyka wszystkich sfer ich życia i już się nigdy nie zmieni. Rok, dwa, 5 lat temu nie byłeś w takiej sytuacji. I za 5 lat też nie musisz być. Jak na to popatrzą to zobaczą jakiś kierunek działania. Dziś już tak nie mam, ale wtedy kiedy czułem się jak w pułapce myślałem, że tak będzie zawsze. Że zawsze będę miał pracę, której za bardzo nie lubię, ale nie będę mógł jej zostawić, rodzinę gdzie mam więcej napięć niż czegoś innego i tak będę w tym tkwił, zawieszony jak w kokonie.

Skąd wziął się pomysł szkolenia o rozwijaniu swoich talentów, na którym się poznaliśmy?

Temat pojawił się w ramach Brian Tracy International, firmy, której byłem w pewnym momencie współwłaścicielem. Współpracowaliśmy z ludźmi, którzy tym się zajmowali. Tak jak kiedyś zarządzanie czasem tak teraz odkryłem, że można zarządzać talentami. Że to jest bardzo ważne, pomaga ludziom w życiu i zaobserwowałem, że można świadomie się tego uczyć.

Dostrzegłeś, że w tych nieruchomościach było ci tak trudno, a kiedy tłumaczyłeś samo płynęło?

Jak przeczytałem książkę Buckinghama, Teraz odkryj swoje silne strony, to zobaczyłem siebie. Zrobiłem test talentów Gallupa i byłem bardzo rozczarowany wynikami. Spodziewałem się, że wyjdą mi takie talenty jak dowodzenie, strateg, takie męskie, menedżerskie, a tu powychodziły jakieś same interpersonalne jak osiąganie, uczenie się, empatia. Ale zobaczyłem prawdziwość tego co Buckingham pisał, że my mamy talenty, których nie doceniamy. To co w życiu nam wychodzi to dlatego, że sięgamy do naszych naturalnych talentów. Ja byłem genialnym pomostem między kulturami, bo kiedy ludzie rozmawiali czułem o co im chodzi (…)

Kiedy byłoby najlepiej dla człowieka, żeby spotkał się taką wiedzą, z takim testem?

Wtedy kiedy zadaje sobie pytanie: „Co powinienem w życiu robić?” Nie kiedy pyta go mama. W obojętnie jakim wieku. Widzę, że w różnym wieku różnie to bywa. Znam ludzi, którzy mają 26-27 lat i nie zadają sobie w ogóle pytań co będą robić za 2, 5 lat. Wystarczy, że sobie siedzą i grają w gry komputerowe. I to wcale nie są głupi ludzie. Ale oni nie zadają sobie takich pytań. Taki człowiek posłany np. na szkolenie Tony Robbinsa, który jest niesamowitym doświadczeniem zmieniającym życie, po tygodniu wróci do swoich starych przyzwyczajeń. Dlatego wiem, że nie należy wysyłać wszystkich ludzi na szkolenia, tylko robić to wtedy kiedy są gotowi. Moim zdaniem każdy człowiek powinien mieć szansę zetknięcia się z nowoczesnym badaniem talentów i co z tego wynika w momencie kiedy zadaje sobie pytanie: Co ja mogę, powinienem w życiu robić?

To może być w klasie maturalnej, na koniec studiów, w wieku 30, albo 40 lat?

Tak, albo w wieku 50 lat po zawale serca. Metryka nie ma znaczenia, ważny jest ten odpowiedni etap w życiu. Na pewno warto, żeby świadomi rodzice dawali swoim dorastającym dzieciom do zrobienia ten test i nie stawiali potem oczekiwań, które nie są dla nich. Jak ktoś ma takie talenty jak ja miałem: empatia, bliskość, a oboje rodzice są bankowcami i chcą, żeby ich dziecko było analitykiem, to niech po teście przynajmniej wiedzą, że od tego człowieka nie można tego oczekiwać. I niech się nie stresują, że spędza czas grając na gitarze, bo być może będzie to jego przyszłość.

Po tym wszystkim co mi opowiedziałeś jak się dzisiaj, w wieku 57 lat ze sobą czujesz?

Że mam 57 lat to wiem z kalendarza. Mam wrażenie, że moje życie zaczęło się dopiero parę lat temu. Nie mogę się doczekać następnego dnia, tygodnia, miesiąca. Jestem bardzo podekscytowany tym co mnie czeka w nadchodzących latach, w tym biznesie, który sobie wymyśliłem. Długi czas do niego dojrzewałem i dokładnie wiem co chcę zrobić. Dokładnie doszlifowałem jak prowadzić biznes. *mowa o mogewszystko.pl 
Krzysztof Litwiński, tłumacz prezydentów
fot. arch. Krzysztof Litwiński

Obojętnie, o której budzik zadzwoni wstajesz chętnie?

Nie, wstaję tak jak każdy. Uwielbiam leżeć w łóżku, uwielbiam spać. Mamy 2 duże psy, które przychodzą z nami spać, więc czasem jak się budzę i mam obok ciepły łeb to w ogóle nie chce się wstawać, ale nic bym w moim życiu nie zmienił.

Co myślisz o spisaniu w książkę takich historii jak twoja? Jakieś rekomendacje?

Rób w tej książce to co czujesz, gdzie chciałabyś pójść. Trzeba działać, odpalić, a potem dostosowywać. Nie ma co całe życie robić założeń. Bo może na końcu wyjść coś innego niż pomysł, z którym zaczynałaś. Słuchaj siebie. Gdzie ta książka, te rozmowy cię zaprowadzą, jaki procent dnia poświęciłaś na pracę nad nią?

Cudownie się Was słuchało. Dziękuję bardzo i niech ta historia idzie w świat!

PS. Wywiad ma oryginalnie 52 strony. W książce pojawi się w szerszym zakresie 🙂

Zaczynaj od DLACZEGO

Follow my blog with Bloglovin

Dzisiaj trudno byłoby wskazać produkt lub usługę, których nie można kupić w kilku różnych miejscach za mniej więcej taką samą cenę i na zbliżonym poziomie jakościowym. Korzyści z pierwszeństwa na rynku udaje się czerpać najwyżej przez kilka miesięcy. Jeśli wejdziemy z czymś naprawdę nowym, wkrótce ktoś inny wprowadzi taki sam towar lub nawet lepszy.

Gdyby jednak spytać przedsiębiorców dlaczego ich klienci są ich klientami, większość powie, że to kwestia jakości, bogatej oferty, cen, fachowej obsługi. Sęk w tym, że tak mówi każdy. Dlatego obecnie i w przyszłości ludzie coraz bardziej będą kupować nie to CO robisz, lecz DLACZEGO to robisz. Zamiast pytać: CO należy zrobić, aby wygrać z konkurencją, należy zapytać DLACZEGO zaczęliśmy robić to co robimy i na tej bazie odpowiadać na zmieniające się potrzeby rynku. DLACZEGO powinno być w centrum każdego przedsięwzięcia i każdej decyzji.

(…)

Ciąg dalszy wkrótce, ale w międzyczasie możesz obejrzeć dlaczego warto zaczynać od DLACZEGO. Wykład „Jak wielcy liderzy inspirują innych do działania” jest jednym z 20 najbardziej popularnych wykładów w serwisie ted.com i jednym z moich najbardziej ulubionych. Znajdziesz go tutaj. Napisy w j. polskim do wyboru w Subtitles.

Źródło: Zaczynaj od dlaczego. Jak wielcy liderzy inspirują innych do działania, Simon Sinek, wyd. Helion (www.onepress.pl), 2013

Moje DLACZEGO

Follow my blog with Bloglovinotwarte drzwi cytat billy cox 

Kilka lat temu w korporacji, w której pracowałam ogłoszono zwolnienia grupowe. Zwolnionych miało być kilkaset osób, a proces ten miał trwać cały rok. Mieliśmy do zrealizowania swoje budżety, a informacja o zwolnieniach sprawiła, że pracowaliśmy pod jeszcze większą presją. Ponieważ pisano o tym w prasie, pytania o zwolnienia i o atmosferę w firmie były częścią niemal każdego spotkania z klientami. Na jednym z takich spotkań mój klient, przedsiębiorca, podzielił się ze mną swoją historią zwolnienia z pracy.

Był wysoko wykwalifikowanym inżynierem, który po zwolnieniu musiał przyjąć pracę mocno poniżej swoich kwalifikacji z powodu konieczności spłacania kredytu na dom. Jednak z czasem w nowym miejscu udowodnił swoją wartość i awansował. Dzięki poznaniu nowej branży i nawiązaniu dobrych kontaktów z ludźmi założył kilka lat później własną firmę. Poznałam tę firmę i mogę powiedzieć, że było to modelowo rozwijające się przedsiębiorstwo. Historia tego człowieka miała jeszcze jeden niespodziewany finał w postaci zakochania się w pani menedżer i późniejszym założeniu z nią rodziny.

Wysłuchałam jej wtedy z wypiekami na twarzy i przypomniałam sobie stare przysłowie, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Po powrocie ze spotkania opowiedziałam ją w swoim zespole. Historia ta zrobiła wrażenie na wszystkich i mocno nas wtedy pokrzepiła. W kolejnych tygodniach opowiedziałam ją jeszcze kilku innym osobom, za każdym razem czując wielką ekscytację. Żyłam tą historią!

Minęło kilka miesięcy. Któregoś razu znalazłam szkolenie o rozwijaniu swoich talentów i poczułam, że bardzo chcę na nie pojechać. Było w Warszawie i nie było tanie, dlatego przymierzałam się do niego przez dłuższy czas. Moja rodzina powiedziałaby „fanaberia”. Aż pewnego dnia podjęłam decyzję, pojechałam i … usłyszałam tam kolejną niesamowitą historię. Przeczytasz ją tutaj. Nie wiem kiedy dokładnie to się stało, ale z tych dwóch ziarenek wrzuconych w moje serce wyrosło olbrzymie pragnienie poszukania więcej takich historii, aby dodać odwagi i zainspirować siebie i innych. Bo skoro ja radziłam sobie z widmem zwolnienia słabo, choć oczywiście starałam się tego nie okazywać, to pomyślałam sobie, że i inni ludzie w takiej sytuacji mogą czuć się podobnie.

Postanowiłam, że zbiorę w książkę historie o mocnych zwrotach w karierze. Długo szukałam pomysłu jaki mogłaby nosić tytuł, aż pewnego dnia znalazłam można.pl, które było na sprzedaż. Poczułam, że czekało właśnie na mnie, a wraz z tą nazwą zrodziło się we mnie kolejne wielkie pragnienie stworzenia w internecie miejsca, gdzie będę się dzielić z wami pozytywnymi historiami. Historiami o ciekawych zwrotach w karierze, zwrotach w biznesie i w ogóle o dobrych praktykach zawodowo-biznesowych. Pomagam takie pozytywne zmiany wprowadzać w życie jako coach i konsultant.

Nigdy nie mogłam nadziwić się dlaczego wiadomości, które serwują nam media dotyczą w większości informacji negatywnych. To przekłada się potem na inne obszary naszego życia. Jak więc mamy być efektywni w pracy, w domu? Jak mamy być szczęśliwi? Mam w sobie dużą niezgodę na zwracanie naszej uwagi na negatywne wiadomości. Dlatego postanowiłam dzielić się wiadomościami pozytywnymi i mam nadzieję zarażać tą ideą kolejne osoby. Chcę, aby ta strona była dla was inspiracją o tym, że można. Można w Polsce, można.pl 🙂