WYWIAD: Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Follow my blog with Bloglovin

grzegorz nawrot ogrod kwiaty
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Stary dom z wiśniowej cegły, wejście przez małą werandę, wokół piękny ogród. Jak w Anglii. Spotykam szczęśliwe, uśmiechnięte małżeństwo. Żyją spokojnie i dobrze. Nie zawsze tak było. O Grzegorzu Nawrocie dowiedziałam się od jego córki. Kiedy opowiedziałam młodej dziewczynie, że piszę o ludziach, którzy mocno zmienili swoją karierę, powiedziała – To mój Tata! Wsiadłam w samochód i pojechałam na lubuską wieś na rozmowę. Dostałam domowy obiad, pyszne ciasto i wiarę w to, że można zdobyć wykształcenie i znaleźć pracę wykorzystującą wszystkie swoje talenty w każdym wieku. I tak po prostu – cieszyć się życiem znajdując coraz to nowe niesamowite hobby.

Grzegorz Nawrot, rolnik z wykształcenia, pracował w wielu miejscach zanim znalazł tą właściwą pracę. W wieku 40 lat poczuł, że jeśli chce dobrze służyć ludziom trzeba wrócić do szkoły. Zdał maturę i do 50-tki skończył pedagogikę resocjalizacyjną i zdobył certyfikat terapeuty. Studiował w tym samym czasie co jego córki i namówił na studia żonę! Z resztą nie tylko na studia…

W jaki sposób wybrał Pan swoje wykształcenie?

Była taka konieczność. Pochodzę z gospodarstwa rolnego. Było nas 4 chłopaków, po kilkunastu latach urodził się piąty. Najstarszy brat został stolarzem, więc rodzice wymyślili, że ja jako drugi syn będę rolnikiem. Bardzo lubiłem kwiaty i chciałem być ogrodnikiem. Już nawet załatwiłem sobie szkołę i oznajmiłem rodzicom, że pojadę do Leszna, do Technikum Ogrodniczego. A rodzice, że nie – pójdziesz do Technikum Rolniczego w Starym Tomyślu, a potem zobaczymy. Najpierw poszedłem do rolniczej szkoły zawodowej, a potem w wieku 17 lat okazało się, że już jestem „za stary” na przejście do szkoły ogrodniczej. Tak skończyłem Technikum Rolnicze.

Czy tam było trochę ogrodnictwa?

Niewiele. Mnie bardziej fascynowało ogrodnictwo ozdobne, a rolnictwo to rolnictwo. Dużo o ziemi, której zapach jest mi bardzo bliski. Kiedy spaceruję dziś z psami czuję ten zapach, szczególnie kiedy w polu jeżdżą maszynami.

Pod koniec szkoły średniej wymyśliłem, że pójdę na studia ogrodnicze i zacząłem czynić starania. To były takie dziwne czasy, że trzeba było mieć znajomości, żeby się gdzieś dostać. Nie zdałem jednak matury. Myślę, że dlatego, że byłem działaczem młodzieżowym. Przez ostatni rok szkoły miałem mocno na pieńku z dyrekcją. Broniłem uczniów, którzy mieli jakieś problemy i założyłem Związek Młodzieży Wiejskiej (ZMW), podczas gdy 100% uczniów należało do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej (ZSMP). Dyrektor próbował mnie za to wyrzucić, ale nie udało mu się.

Skoro nie zdałem matury nie mogłem pójść na studia ogrodnicze. Poszedłem do pracy do spółdzielni produkcyjnej na staż, ale po roku zabrano mnie do wojska. Po wojsku zaproponowano mi tam etat traktorzysty, ale nie chciałem. Znalazł się etat w Urzędzie Gminy. To była trudna praca, bo nie miałem odpowiedniego wykształcenia. Zatrudniono mnie w dziale wywłaszczeń gruntowych, a tam powinien pracować prawnik. Przepracowałem pół roku, ale ożeniłem się i po ślubie wyprowadziłem się do żony. W jej okolicach można było pracować w Gminnej Spółdzielni (tzw. GSie), Państwowym Gospodarstwie Rolnym (PGRrze), albo w szpitalu psychiatrycznym w Ciborzu. W szpitalu szukano zaopatrzeniowca medycznego i przyjęto mnie. Znowu zupełnie nie po wykształceniu. Pracowałem tam 11 lat. Miałem nadzieję, że dostanę mieszkanie służbowe, będę sobie tak pracował i będzie w porządku. Okazało się jednak, że z mieszkaniem nie było tak łatwo. Zawsze znalazł się ktoś ważniejszy kto je dostawał, bo miał „dojścia”. Takie były czasy. Mieliśmy już pierwsze dziecko, mieszkaliśmy na pokoju z kuchnią, bez łazienki. Do partii nie należałem, chodziłem do kościoła i kiedy w szpitalu były prowadzone okresowe oceny pracowników dostawałem ocenę „dostateczny” z adnotacją „aspołeczny”.

Czy pracując w spółdzielni lub Urzędzie Gminy miał Pan jakieś przemyślenia o swoim życiu zawodowym, co by Pan chciał a czego nie chciał?

Zawsze marzyłem o ogrodnictwie. Rodzice mieli chmiel i ich kolega chmielarz miał ogrodnictwo. Teść zbudował mu szklarnie. Marzyłem, że może dostanę kawałek ziemi, ojciec postawi mi jakiś tunel i będę tam sobie pracował. Dodatkowo w latach 70-tych ogrodnictwo prywatne było dobrze płatne (przyp. takich ludzi nazywano badylarzami, tzn. miał pieniądze i robił je na badylach, czyli roślinach). Sadziłem, rozmnażałem kwiatki, wiedziałem co przy nich zrobić, żeby pięknie kwitły. Po nauce, czy pracy biegłem do ogródka i siedziałem w nim do zmroku.

Kiedy to się zaczęło?

Bardzo dawno. Nawet nie pamiętam, ale moja mama opowiadała, że chciałem sypać kwiatki na Boże Ciało, a jako chłopak nie mogłem, więc sypałem je po podwórku. Musiałem być dość mały.

Myślę, że kiedy podrosłem rodzice nie potraktowali serio tego co mówiłem o kwiatach. Chłopak mówi o kwiatach… Nie zgodzili się też na szkołę z internatem. Chcieli nas wszystkich mieć blisko. I np. latem fundowali mi i braciom uprawę ogórków skoro chciałem mieć ogrodnictwo. Ale nie mieliśmy z tego żadnych pieniędzy. Wszystko mama przeznaczała na dom. Większość wolnego czasu spędzaliśmy w gospodarstwie, bo przy chmielu było bardzo dużo pracy. Pamiętam, że nie chciałem być rolnikiem i nie chciałem pracować tak jak oni. Pracowali od świtu do nocy 7 dni w tygodniu, a jak przyszedł chmiel to jeszcze były nocki, bo w nocy się go suszyło. Miałem nadzieję, że kwiaty dadzą mi lepszy byt i będę robił to co lubię. Zawsze chciałem w życiu robić to co lubię.

Mam kuzynkę, która mieszka za granicą i ona zawsze mówiła, że liczy się albo kasa, albo to co lubisz. Praca w spółdzielni i w urzędzie nie były tym co lubiłem. Po prostu – trzeba było gdzieś pracować, bo miałem rachunki do płacenia.

Czym w takim razie dodawał Pan sobie energii, żeby to zrównoważyć?

Aż do ślubu byłem działaczem młodzieżowym w Związku Młodzieży Wiejskiej. Chcieliśmy mieć świetlicę, wieczorki, dyskoteki i rywalizowaliśmy z ZSMP. Udało mi się to zrobić i to się roznosiło na kolejne wsie. Spotykaliśmy się nawet w niedziele.

Skąd się to w Panu brało?

Mój ojciec był działaczem. Może mam to po nim. Poza tym miał znajomego, który jak do nas przyjeżdżał mówił: -Ty, chłopak, może byś podziałał w Zjednoczonym Stronnictwie Ludowym (przyp. ówcześnie 1 z 3 istniejących partii)? Ale wolałem z młodzieżą. Teraz jak czasem spotykam znajomych z tamtych czasów to fajnie wspominamy jak zbijaliśmy tynki, robiliśmy podłogę. Świetlica stoi do dzisiaj, zrobiona ze starej szkoły. A w domu zrobiłem punkt biblioteczny. Zarwałem mamie kredens i była z tego straszna awantura. Chciałem, żeby na tej wsi było trochę miasta. Najpierw było nas kilkanaście, potem kilkadziesiąt osób. Działaliśmy prężnie. Moje życie składało się z pracy na gospodarstwie, działalności społecznej i wizyt u dziewczyny. Na nic innego nie zostawało już czasu.

Co ta działalność Panu dawała?

Trochę satysfakcji, również dlatego, że w szkole musiałem się mierzyć z dyrekcją. To nie było proste. Musiałem czasem namawiać rodziców, aby się zgodzili na moje pomysły, a oni mieli potem przesłuchanie, np. od proboszcza. Ale tak – bardzo chciałem być z ludźmi i nigdy nie stałem z boku.

Był Pan tam jakimś liderem?

Tak, trochę. Zakładałem zarząd miejsko-gminny ZMW i w wieku 18 lat zostałem jego prezesem w Nowym Tomyślu. Do 23 roku życia, do ślubu intensywnie działałem. Miałem mnóstwo ideałów i to mi się podobało. Jedna osoba zrobi niewiele, ale razem coś już można zrobić. Nie podobały mi się organizacje komunistyczne, chciałem robić coś dla ludzi.

Miło się wspomina?

Niektóre rzeczy miło, inne mniej. Wspominam stan wojenny. W sumie nie miałem źle, tak to odbieram teraz. Wezwali mnie do Poznania i był tam jakiś milicjant-generał, który próbował nam zrobić pranie mózgu, a potem dostaliśmy legitymacje i jakieś zaświadczenia, że możemy jeździć po całym województwie i „uspokajać nastroje”. Tak to się nazywało. Miałem wtedy 18 lat. Pamiętam kiedy pierwszy raz wykorzystałem tą legitymację. Mój kolega, młody rolnik nie mógł nigdzie dostać nawozu. Poszedłem do Urzędu Gminy, pokazałem legitymację, powiedziałem, że jestem z zarządu wojewódzkiego i chciałem się zorientować jak jest rozdzielany nawóz w tej gminie i ile dostają z tego młodzi rolnicy. Pan miał rosę na czole, mówił, że zna mojego ojca i od tego czasu nawóz dla kolegi się zawsze znajdował. Ale ja powiedziałem sobie, że nigdy więcej tego nie użyję. To było dla mnie straszne. Ten człowiek, w wieku mojego ojca był bardzo zestresowany, a ja poczułem moc takiej dziwnej władzy.

Ale można było wykorzystywać tą legitymację do dobrych rzeczy…

Można było. Ale chyba byłem za młody. Ta sytuacja bardzo zapadła mi w pamięć. Ten człowiek wystraszył się jakiegoś gówniarza. Nie chciałem tak. Robiłem imprezy dla dzieci, dla rodzin, dożynki. Rzeczy bardziej kulturalne niż polityczne. W wojsku też miałem możliwość wyboru i wybrałem bycie tzw. KO-wcem (przyp. pracownik kulturalno-oświatowy). Zajmowałem się klubem, biblioteką, odnawiałem plansze informacyjne. Mam chyba zmysł artystyczny. Nie zaangażowałem się w żadną działalność polityczną, co skutkowało np. tym, że nie awansowałem i skończyłem wojsko tylko jak starszy szeregowy, a moi koledzy jako starsi kaprale. Ale nie identyfikowałem się z systemem i udało mi się jakoś przetrwać.

Jaka była kolejna praca kiedy przeprowadził się Pan do żony?

Przyjechałem do niej w 1986 r. i zacząłem pracę w tym szpitalu, w zaopatrzeniu. Jeszcze był komunizm. Pamiętam jak robiłem zamówienie, a dostawałem co innego (śmiech). A potem po transformacji ustroju było wielkie zdziwienie, bo jak zamawiałem czegoś setki albo miliony to dostawałem to. Trochę trwało zanim nauczyłem się, że zamawiam tylko tyle ile jest faktycznie potrzebne. Dużo jeździłem na zakupy do Polf po całej Polsce i po dary dla szpitala. Lubię jeździć, ale źle się czułem zostawiając żonę i córki i bardzo chciało mi się do domu. Myślę, że właśnie dlatego nie wyjechałem do pracy za granicę, bo nie zniósłbym rozłąki. Dłużej jak na 10 dni nie rozstawaliśmy się.

Realizował się Pan tam?

W pracy nie koniecznie. Po pracy tak. To był przypadek – miałem przygodę z makramą. Pod koniec lat 80-tych była moda na kwietniki ze sznurka i bardzo podobało mi się to. Nasz pokój z kuchnią był malutki, ale dla mnie kwiaty domu były niezbędne, więc wymyśliłem sobie wiszące kwietniki. Nie zarabialiśmy wtedy dużo i liczyliśmy się z każdą złotówką, więc o kupnie nie było mowy. Koleżanka teściowej przyniosła taki kwietnik z książeczką jak zaplatać sznurki. Spróbowałem i wyszło mi. Zrobiłem najpierw jeden, potem drugi. Pewnego razu odwiedził mnie kolega, który pracował w Domu Kultury w Ciborzu i jak je zobaczył zaproponował, abym zrobił wystawę. A potem pokazał mi film o Abakanach Magdaleny Abakanowicz, który zrobił na mnie duże wrażenie. Aż tak nie chciałem tego robić, ale miałem kilka swoich wystaw, m.in. w Muzeum Etnograficznym w Ochli, a jedna z makram pojechała nawet na wystawę do Danii. Dawałem makramy jako prezenty, czasem siedziałem nad nimi całą noc. Uwielbiałem to tworzenie. Z czasem sam zacząłem robić swoje wzory, żeby nie powielać istniejących, czerpałem inspiracje z przyrody, łączyłem sznurek z wikliną, trawami, kwiatami…

Czy właśnie wtedy ujawnia się Pana talent artystyczny po raz pierwszy?

Ja tego nie uważałem za talent. W szkole podstawowej miałem nauczycielkę od plastyki, której wnuczka chodziła z nami do klasy. Ona miała piątki, reszta – trójki. Ja i mój kolega Darek ładnie rysowaliśmy i trochę razem konkurowaliśmy. Darka mama też była nauczycielką plastyki i pewnego razu, w siódmej klasie, on pokazał jej te nasze rysunki z trójami. Mama wzięła je na radę pedagogiczną i zrobiła się z tego mała awantura. Ciągle były awantury wokół mnie (śmiech). Koniec końców dostaliśmy dobrą ocenę z plastyki i jak teraz sobie przypominam to rzeczywiście ładnie rysowałem, miałem tzw. zmysł. Lubiłem też układać bukiety. Mam taką łatwość w dobieraniu rzeczy do siebie.

Czyli de facto od dziecka, podobnie jak z kwiatami?

Tak. Może gdyby ktoś zajął się tymi moimi talentami, bardziej by się rozwinęły. Darek jako syn nauczycielki miał łatwiej. Ja byłem synem rolników i te moje umiejętności artystyczne były mniej ważne. Liczyła się tylko praca na roli i wykształcenie takie, jakie było potrzebne. Tak zostałem wychowany – to co jest potrzebne jest ważne. I dlatego uciekałem sobie w takie przygody. Miałem ich kilka.

Czy w czasie szkoły średniej robił Pan coś z tym talentem?

Nie. Wtedy działałem w kabarecie; obśmiewaliśmy trochę szkołę i system. Miałem łatwość w uczeniu się na pamięć do tego stopnia, że przed szkołą podstawową nauczyłem się całego Elementarza i długo miałem problem z czytaniem. W drugiej klasie zostałem złapany, że nie umiem czytać tylko recytuję na pamięć.

Co dzieje się po 11 latach pracy w szpitalu?

W trakcie tej pracy dostaliśmy pierwsze służbowe mieszkanie z małym ogródeczkiem. Były w nim kwiatki, warzywa, truskawki i spełniałem się w ogródku. W ogóle tak śmiesznie, bo byłem jednym z nielicznych facetów, którzy pracowali w ogródku. Kobiety zazdrościły żonie. Ale czasem były też konflikty ogrodowe. Np. kiedy poprosiłem żonę, aby posadziła coś w konkretnym miejscu, a ona zrobiła to inaczej. Jak przesadziłem to się potem obraziła.

Tak więc po przeprowadzce zajmowałem się pracą, ogrodem i makramą. Z czasem pojawił się problem, bo starsza córka okazała się alergikiem, a w sznurkach osadzał się kurz i nie miałem co z tym zrobić. W pewnym momencie udostępniono mi pracownię plastyczną w szpitalu na oddziale terapii i z czasem zacząłem tam szkolić instruktorów, żeby mogli potem wyplatać makramy ze swoimi pacjentami. Miałem też swoją sekcję w zakładowym domu kultury gdzie uczyłem młodzież i dorosłych jak wyplatać makramy.

Ale jak to się zaczęło, że zaczął Pan robić kursy w szpitalu?

Od jednego kwietnika wiszącego u mnie w domu. Przyszedł do mnie kolega plastyk z naszego domu kultury i mówi: Ty, to jest fajne. Tam pracowała wspaniała pani, Basia Silna i przyciągała różnych ludzi. Powiedziała, że jeśli chcę to da mi pomieszczenie w piwnicy w klubie i będę tam mógł prowadzić swoją sekcję. – Powiesz mi co mamy Ci kupić i będziesz sobie działał. I tak działałem, a potem udostępniono mi tą pracownię plastyczną. To było robione społecznie, popołudniami i było fajne. Nie boję się konkurencji. Jak coś umiem, chętnie się podzielę. Jak ktoś będzie lepszy ode mnie to super.

Z czasem sizalowy sznurek stał się trudno dostępny, bo do rolnictwa wszedł nylonowy i tak powoli przygoda z makramą wygasała. Ale w to miejsce pojawiła się nowa.

Jaka?

To też była ukryta pasja z młodości. Piekłem torty.

Jest Pan człowiekiem wielu talentów!

Tak to sobie tłumaczę: było nas 4 chłopaków, któryś musiał pomagać mamie. Skoro pierwszy pomagał tacie, to drugi pomagał mamie. Moja mama piecze pyszne ciasta, więc nauczyłem się od niej. Przypadło mi też w udziale prasowanie koszul dla wszystkich braci.

Byłem kiedyś u koleżanki i ona miała tort w szachownicę (jak się kroi kliny to są one w szachownicę). Wytłumaczyła mi jak to zrobić. Piecze się 2 biszkopty, ciemny i jasny, a potem wykrawa kółka i przekłada. Trochę precyzyjnej roboty, ale jak się sklei kremem to ucięty kawałek jest w szachownicę. Wygląda to bardzo efektownie. Postanowiłem, że zrobię taki tort na Dzień Mamy. Całą jedną noc piekłem biszkopty, żeby nikt nie widział, a drugiego wieczora robiłem tort. Wpadł wtedy do mamy zaprzyjaźniony ksiądz i ona bardzo żałowała, że nie ma nic upieczonego. Szturcham mamę, że zrobiłem tort, ale ona go nie wystawiła, bo nie wiedziała czego się może spodziewać. Mówiła tylko: cicho, cicho. Księżulek pojechał. Rozkroiliśmy ten tort do kawy i jak mama zobaczyła, że jest w kratkę to mówi: – O Jezu, jak ty to zrobiłeś?!  – Chciałem zrobić niespodziankę.

Grzegorz Nawrot pieczenie tortow
fot. arch. Grzegorz Nawrot

I od tego się zaczęło. Piekłem dla rodziny, a potem również dla innych ludzi. Mało na tym zarabiałem i żona się denerwowała, że kolejną sobotę robię tort, ale lubiłem je przystrajać. Np. w grona porzeczek czy kwiaty. Te torty były piękne. Każdy był dziełem sztuki. Nauczyłem się też z książki piec tort serowy. Ludzie zaczęli opowiadać: – Jak chcesz mieć dobry tort to idź do Grzesia – i tak zaczęli do mnie przyjeżdżać. Zamawiali torty urodzinowe, komunijne, nawet weselne.

Co dawało Panu pieczenie tych tortów?

Radość. Radość efektu końcowego.

I dekorowania? Czyli ten talent manualny cały czas domagał się wyjścia na zewnątrz?

Tak. Pasja do kwiatów też się z tym wiązała – robienie kompozycji, żeby to jakoś wyglądało. Chyba miałem taki zmysł estetyczny.

Co było po pracy w zaopatrzeniu? Ile ma Pan wtedy lat?

Jest 1997r. Mam trzydzieści kilka lat i jest to jeden z najtrudniejszych okresów w moim życiu. Któregoś razu rodzice poprosili nas braci na spotkanie i poinformowali, że ten brat, który miał objąć gospodarkę zmienił zdanie i wyprowadził się z rodziną. Mówili, że nie poradzą sobie sami i chcą, żebym przyszedł im pomagać. Najmłodszy brat był niepełnoletni, a najstarszy miał własny biznes więc padło na mnie, szczególnie, że miałem wykształcenie rolnicze. Ojciec powiedział: – Znasz się na tym, przyjdziesz na kilka lat. Obawiali się może jakiegoś konfliktu, być może dlatego, że młodszy brat odszedł, więc mieli zapisać mi kawałek ziemi, żebym się wybudował i mieszkał osobno. Mieli pomóc mi w tym, a ja miałbym zostać z nimi do czasu, aż najmłodszy brat obejmie gospodarstwo. Taki był plan.

To była trudna decyzja, wszyscy mi odradzali, a mi było trudno odmówić rodzicom. Zwolniłem się z pracy i od poniedziałku do piątku pracowałem i mieszkałem u rodziców w Nowym Tomyślu. Do domu wracałem w weekendy, choć nie zawsze. Czasem żona przyjeżdżała do mnie. Już mieliśmy drugą córkę i na szczęście malucha. Ale to było 70 km odległości. Bardzo trudny okres.

Czyli był Pan zatrudniony u swoich rodziców na gospodarstwie?

Tak. Zacząłem budowę. Optymistyczna wersja wydarzeń dawała mi szansę wybudowania, ale załamał się rynek chmielu. Nie sprzedaliśmy go raz i drugi i cudem było, że gospodarstwo nie miało długów. O budowie domu nie było szans myśleć. Żona pracowała i utrzymywała nasze mieszkanie. Czasem brałem nawet od niej pieniądze, bo musiałem kupić jakiś koncentrat dla zwierząt czy roślin. Wytrzymałem rok.

Albo raczej nie – komentuje żona.

A potem było takie zdarzenie. Tu gdzie teraz mieszkamy mieszkało bezdzietne małżeństwo. Pomagaliśmy pani Irenie w ogrodzie, a za to mogliśmy korzystać z jego części i mieć swoje warzywka. Potem pani umarła i jej mąż, pan Paweł został sam. W Boże Narodzenie poprosił nas i powiedział, że potrzebuje pomocy i chciałby, abyśmy się nim zajęli, bo jego rodzina nie chce. Miał 82 lata, chodził o kuli, ale umysłowo był bardzo sprawny i pozytywnie nastawiony do życia. W zamian miał przepisać na nas dom. Ustalili to z żoną, że dom otrzyma ten, kto się nimi zajmie. Ja tam na gospodarce, tutaj taka prośba. Trzeba było podjąć szybką decyzję i podjęliśmy ją pod namową moich teściów. Ja nadal byłem tam, tu żona z dziećmi na mieszkaniu służbowym, ale z pomocą teściowej pomagała panu. Po miesiącu pan Paweł poprosił, aby się do niego sprowadzić, bo nie czuł się bezpiecznie. Poprosiliśmy więc o decyzję na papierze. Wszystko zostało sformalizowane i żona z córkami wprowadziły się do pana Pawła. A w marcu pan zmarł. Rozpętała się trochę wojna, bo część jego rodziny mieszkała w wiosce i liczyła po ciuchu na spadek, ale zająć się nim nie chciała. Po pogrzebie żona powiedziała, że nie chce zostać sama w tym domu więc wróciłem od rodziców. Wszystko co mieliśmy zainwestowaliśmy w fundamenty domu i one tak po dziś dzień stoją. Uprawomocnienie spadku trwało 3 lata, bo rodzina pana Pawła wymyślała nam różne rzeczy.

Przez około miesiąc byłem bez pracy. Pojechałem również do szpitala do Ciborza, ale dyrektor powiedział, że nie kochał mnie aż tak bardzo, żeby przyjąć mnie z powrotem. To była połowa lat 90-tych, duże bezrobocie i pracy nie było. Chodziłem od firmy do firmy, mówiłem, że przyjmę każdą pracę i byłem we wszystkich firmach w gminie. Kiedyś zaszedłem do fabryki mebli tapicerowanych i tam też mnie odprawiono. Pamiętam, że wychodziłem stamtąd przygnębiony i myślałem: – Kurczę, jak człowiek odwiedza już któreś miejsce i mówią „nie, dziękujemy” to nie jest fajnie.

Okazało się jednak, że księgową była tam nasza sąsiadka, Pani Terenia, której przycinałem kwiatki. Natknąłem się na nią na korytarzu. Pyta się co słychać, a ja że pracy szukam i nie ma. – Nie ma? A chciałby Pan tu pracować? Odpowiadam, że wszędzie, bo nie mam pracy i tak się pożegnaliśmy. Na drugi dzień dostałem telefon – Proszę przyjechać, pojutrze może Pan zaczynać jako tapicer. Pani Terenia zadziałała i zostałem stolarzem-tapicerem.

Co Pan czuł tak chodząc od firmy do firmy?

Szukanie nie było długie, ale nawet od znajomych, których miałem sporo, słyszałem – Sorry, nie ma pracy. Nie chciałem jechać za granicę. Kilka lat później rozmawiałem z córką, która długo szukała pracy i przekonywałem ją, że w którymś momencie na pewno ją znajdzie, tylko musi w to wierzyć. Ale mnie było trudno wierzyć wychodząc z tej ostatniej firmy. Aż raptem pojawia się ktoś i praca jest. Pani Terenia była dobrym duchem. Od tamtej pory nie miałem już problemów ze znalezieniem pracy. Ale też nie pozwoliłem sobie na to, żeby rezygnować z pracy i szukać nowej. Najpierw miałem nową, dopiero wtedy rezygnowałem ze starej. Powinno się uczyć młodych jak radzić sobie w takich sytuacjach. Dzisiaj nikt ich tego nie uczy. Powinno się chwalić dzieci i młodych, ale powinno też się ich uczyć radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Jak ktoś kilka razy zmieni pracę to wie, że trudne sytuacje są, a potem mijają. I ja już to wiem. Minął okres rozłąki z żoną, sądów, poszukiwania pracy. Takie doświadczenia wzmacniają człowieka.

Co dokładnie? To że przeżył kilka takich sytuacji?

Tak, to hartuje. Nie to, że nie mam obaw. Mam. Przy każdej zmianie, ale wiem, że mogę się odnaleźć gdzie indziej też. Pamiętam jak pierwszy raz przestrzeliłem sobie palec zszywką i był drętwy przez miesiąc. Inni strzelali tymi pistoletem jak maszynowym, a ja wolno – puk, puk. Pamiętam jak się nie wyrabiałem… Pamiętam też, że mój znajomy nie miał pracy, a miał rodzinę na utrzymaniu. Tak samo nie mógł jej znaleźć jak ja. Wysłałem go do Pani Tereni. Jako ktoś z boku, powiedziałem mu: – Idź, dasz radę. Poszedł, dostał tą pracę i do dziś jest stolarzem, ale już na kierowniczym stanowisku. Jak człowiek jest sam to jest trudno.

To prawda.

Pracowałem tam niecałe 3 miesiące. Firma miała przestój w lipcu, dostałem przymusowy urlop i wtedy zadzwoniła do mnie pani prezes innej firmy, że potrzebuje natychmiast magazyniera.

A dlaczego zadzwoniła akurat do Pana?

Bo szukała pewnej osoby. Mówiła, że pasowałbym jej. Miałem dobrą opinię i posadę przyjąłem.

Dlaczego?

Traktowałem pracę tapicera przejściowo. Nie chciałem całe życie strzelać z pistoletu. W tej firmie niezbyt dobrze się też działo. Nie wróżyłem jej długiego życia. Potem szybko upadła. Tam było dziwne zarządzanie, jakieś kłopoty finansowe. Było widać, że w tej firmie „mają gdzieś” czy będzie istniała czy nie.

Pracując w zaopatrzeniu nie bałem się dokumentów związanych z magazynem i liczyłem na wyższą pensję. Potem okazało się, że to była stresująca praca, bo trudno było dogadać się z panią prezes. To też była firma, która upadała, a w takich miejscach trudno się pracuje. Rada Nadzorcza była liczna i każdy chciał coś dla siebie. Np. zwracałem uwagę, aby kupować dobrej jakości towar, a czasem miałem polecenie kupić taki jaki jest, bo to od kogoś z rady i towar mu się zniszczy, a nam mógł. Stresujące było też to, że była duża odpowiedzialność materialna, a ja zarabiałem jakąś tam pensyjkę i gdyby coś się stało musiałbym odpracowywać kilkadziesiąt lat. Ale poznałem wówczas mojego przyjaciela Sławka, który próbował rozwinąć swoją działalność gospodarczą – produkcję płotów z betonu. Jak kończyłem pracę po 15.00 to jeździłem do Sławka i pomagałem mu. W sumie ta praca była bardzo ciekawa, bo oprócz tego, że byłem magazynierem, robiłem też różne inne naprawdę ciekawe rzeczy, np. poznałem technologię wypieku chleba zastępując kierownika piekarni. Ale dostrzegałem tam też system jak rozwalić firmę, każdą firmę.

Czyli jak?

Niedbałość i wyprzedaż majątku. Miałem wrażenie, że ludziom z zarządu nie zależy na utrzymaniu firmy, że istnieje ona tyko po to aby, rozbudować czy umocnić swój indywidualny biznes. Przecież firma usługowo-produkcyjna to nie działalność charytatywna! Jak trafiało się coś fajnego to kupowali to zawsze ludzie z zarządu np. po 40% obniżce ceny. Akurat w tamtym czasie zmieniliśmy samochód i zaczęły się komentarze, że również kombinuję coś na boku. Nie umiem pracować w takiej atmosferze. Sytuacją krytyczną była kłótnia przy pracownikach z panią prezes, dla mnie zupełnie nie do przyjęcia. Zorganizowałem pracę swoim pracownikom, a ona wysłała ich gdzie indziej i nie mogłem ich znaleźć. Powiedziałem jej, że to jest niedopuszczalne, a ona zaczęła na mnie krzyczeć. Puściły mi nerwy i nie pozostałem dłużny. A potem wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że dłużej nie mogę tam zostać, bo nie potrafiłem z nią rozmawiać. Po prawie 2 latach zmiana pracy po raz kolejny. Co ja teraz mam zrobić? I poszedłem produkować paszę dla drobiu. Nie było innego wyjścia. To była fizyczna praca, ale dość dobrze płatna i po prostu była.

Jak sobie znalazł Pan tą pracę?

Żony koleżanki mąż tam pracował i powiedział, że jeśli odpowiada mi praca na produkcji to mogę przyjść. Zarabiałem więcej i można było pracować nadgodziny, a w czasie żniw nawet non stop. W jednym miesiącu pracowałem od 6.00 do 22.00, bo zależało mi na kasie. Na naszym rynku ta firma płaciła dobrze. Nie miałem satysfakcji z pracy, ale miałem pieniądze. Córki były coraz starsze i pieniędzy potrzeba było coraz więcej. Dla równowagi psychicznej piekłem torty. Jeden tort pojechał nawet zamrożony do Berlina. Jestem łasuch, uwielbiam słodycze i może dlatego udawały mi się takie smaczne.

Ta firma była po pegeerowska, ale ludzie byli w niej uczciwi i nikt nie pił. Dziwiło mnie to, oczywiście pozytywnie, aż dowiedziałem się, że jestem postrzegany jako człowiek kierownika i to „nic” było tylko przy mnie. Jak zorientowano się, że jestem „swój” i nie kabluję to okazało się, że wcale nie było tak różowo. Pracowałem tak kilka lat aż przyjechał do mnie kolega z lat ciborskich i powiedział, że gdybym chciał mogę pracować jako instruktor na oddziale uzależnień w szpitalu, bo oddział się powiększa i szukają kogoś.

Pojechałem na rozmowę, bo obecna praca też nie była szczytem moich marzeń, pomimo większych pieniędzy. Człowiek chciałby się spełniać w pracy. Chodziłem do niej, uczciwie ją wykonywałem, ale to nie było to. Z resztą znałem się na skupie zboża i mówię kiedyś skupującemu, że bierze mokre zboże. Dostałem za to opieprz, że się wtrącam w nie swoje sprawy. Jemu zepsuł się aparat do mierzenia wilgotności, a tylko na nim polegał. Potem jak wziął do rąk faktycznie okazało się, że za mokre i przestał skupować. A mi jako chłopakowi ze wsi widzącemu, że zepsuje się 100 ton zboża było szkoda.

Mnie, dziewczynie z miasta, też byłoby szkoda. Jak to jest w tej naszej Polsce, że człowiek chce dobrze, idzie coś powiedzieć a dostaje opieprz?

To było dla mnie nie do pomyślenia. Ale jestem z tych co potrafią się o swoje upomnieć. Po  pierwszym miesiącu pracy na zebraniu czytali premie. Tyle pracowałem i uważałem, że dostałem za mało. Powiedziałem o tym głośno, dyrektor zwiększył mi premię, ale za to mój brygadzista był zły, że dostałem więcej od niego. Oczywiście pracowałem też więcej od niego. Różnie to bywa, ale trzeba o swoje zawalczyć, żeby być fair wobec samego siebie. Przez całe życie „wychylałem się”.

Czyli pojechał Pan do swojego starego szpitala?

Tak. Intencją pani kierownik było, żebym pracował zajęciowo z pacjentami z uzależnieniami.

– Pamiętam jak pan robił makramy, słyszałam też, że dobrze pan piecze i lubi kwiaty, więc będzie pan z tym pracował. Bardzo mi się to spodobało.

Wszystkie Pana talenty w jednym…

Tak. Problemem były tylko znacznie niższe pieniądze, więc początek był bardzo trudny. Miałem jeszcze kredyt na remont domu z firmy paszowej. Na szczęście prezes pozwolił mi go dalej spłacać mimo, że miałem odejść z firmy. Upiekłem im tort w podziękowaniu. Ale byli zdziwieni!

W szpitalu na oddziale, w którym zacząłem pracować miałem stworzyć pracownię plastyczną. Dostałem na to rok. Był to też taki rok próby. Dopiero po tym roku przedłużono mi umowę na stałe. Byłem instruktorem socjalnym. Wychodziłem z pacjentami np. do ogrodu, piekliśmy ciastka, rogaliki, robiliśmy różne ozdoby. Ludzie pytali mi się czy w pracy chodzę z pałką, bo bali się narkomanów i nikt ich nie chciał, utrudniano też tworzenie dla nich ośrodków. Od razu zrozumiałem, że nie mam przygotowania oprócz tego, że mogę im pokazać co umiem. Jak ktoś chciał przyjść pogadać to było to dla mnie bardzo trudne. Wiele z tych osób miało bardzo trudną przeszłość, a ich leczenie polegało m.in. na tym, że o tej przeszłości mówili, godzili się z nią i coś sobie robili w między czasie. Musiałem zacząć się kształcić. W tamtym czasie powstała pierwsza szkoła dla terapeutów. Blisko, bo na Uniwersytecie Zielonogórskim.

Kolejny zbieg okoliczności w Pana życiu…

Tak. Kilka osób tam jeździło. Byłem jednym z trzech pierwszych instruktorów w Polsce zdających egzamin w ramach nowego programu certyfikacji.

Nie wymagało to matury?

Wymagało średniego wykształcenia. Wyszło nawet tak, że dostałem zaświadczenie ukończenia studiów podyplomowych Uniwersytetu Zielonogórskiego nie mając matury.

Jeden z moich pacjentów w szpitalu skończył liceum dla dorosłych. Mówiliśmy tam sobie po imieniu i on kiedyś do mnie przyszedł i mówi: – Stary, ja mam takie samo wykształcenie jak Ty. I dla mnie to było takie hmmm… coś muszę z tym zrobić. Było też inne zdarzenie. Przyszła do mnie koleżanka i mówi, że Piotrek, nasz wspólny kolega pisze maturę. – Ale jak pisze? – No zebrała się jakaś grupa wojskowych i zdają maturę. Kurczę… To było 20 lat po mojej maturze. Dzwonię do Piotrka i pytam się, a on na to: – Chłopie, dasz radę! Że też nie pomyślałem o Tobie! Za chwilę pisałem już do kuratora, żeby za 3 miesiące pisać maturę. Bardzo chciałem to ukryć w pracy, bo bałem się co będzie jak nie napiszę. Miałem pisać w liceum dla dorosłych i część z naszych pacjentów też tam chodziła. 3 tyg. przed maturą przyjechała do nas na oddział pani dyrektor liceum i w pewnym momencie pyta mi się głośno: – A Pan już wpłacił te 100 zł na egzamin? No i się wydało. Moja pani kierownik wezwała mnie i powiedziała, że jak napiszę gorzej od pacjentów to mnie zwolni i zaczęła się śmiać.

Bardzo Panu pomogła …

Zawsze nas wspierała. To była taka osoba, która mówiła: – Idź, rób, dasz radę. Do tej szkoły terapeutów też Pan musi iść. – Ale ja nie mam kasy. – To weźmie Pan pożyczkę. Idź Pan! I taka była z nią rozmowa. Bardzo ją za to cenię!

Ile miał Pan lat idąc do Szkoły Terapeutów?

40. Najpierw zrobiłem 2 letni kurs dla terapeutów, a potem w wieku 42 lat zdałem maturę. Zdałem ją dzięki żonie. Już byłem przygotowany, miałem jechać na egzamin z j. polskiego i zadzwoniła moja mama, że ojciec dostał zawału. Myślałem, że sobie z tym nie poradzę. Oni nie wiedzieli, że mam egzamin. – Nie mogę jechać, myślę. A żona mówi: – Ojciec leży w szpitalu i jest pod opieką, pojedziesz do niego za 3 godziny. Jak teraz nie napiszesz to już nie napiszesz. No i pojechałem. Pisałem o bohaterze romantyczno-tragicznym i pisałam o swoim ojcu, mówi bardzo wzruszony. Pan, który oceniał moją pracę powiedział, że napisałem świetną pracę, choć nie zrozumiał o co mi chodziło na końcu. A ja już nie mogłem się doczekać spotkania z moim ojcem. Pisałem też o nim jako o bohaterze pozytywistycznym, który uważał, że to co masz, ziemia, maszyny, jest bardzo ważne. Inne rzeczy nie były dla niego tak ważne i o to miałem do niego czasem żal. Że nie pojedziemy gdzieś tam, nie mamy czegoś tam. A on był parobkiem w czasie wojny, potem musiał objąć gospodarstwo, bo zmarł jego brat i do tego był prześladowanym kułakiem, czyli wg władz komunistycznych miał za duże gospodarstwo. Kiedy przyszła transformacja ustrojowa okazało się, że jest małorolny i ziemi ma za mało. Jako starszy pan nie radził sobie z tym wszystkim i to był ten wątek tragiczny. Całe życie dorabiał się, a potem zrobiono ciach i powiedziano mu, że najlepiej jakby sprzedał gospodarstwo, ojcowiznę, bo ziemia była byle jaka i kupił sobie inne z lepszą ziemią. Ale jak on miał zaczynać od nowa w wieku 70 lat?! Tak opisałem to na maturze. Na szczęście okazało się, że tata żył jeszcze parę lat, a ja maturę zdałem.

Wobec tego trzeba było pójść na studia. Ten mój kolega, który zainspirował mnie maturą poszedł na studia i znowu do mnie mówi: – Dasz radę. Wiedziałem, że jako instruktor doszedłem do pewnego momentu, córki były coraz starsze i było potrzebne coraz więcej pieniędzy, więc muszę coś zrobić, żeby więcej zarabiać. Albo znowu zmienić pracę, albo zacząć kształcić się w obecnej. Nie bałem się zmienić pracy, bo robiłem to już wiele razy, ale ta praca mi się podobała.

Co najbardziej się w niej Panu podobało?

W kontaktach z drugim człowiekiem każdy korzysta. Poznawałem ludzi i ich doświadczenia, mogłem w czymś być pomocny, ale też uczyłem się na ich doświadczeniach. Rozwijałem się tam. To nie były tylko zajęcia w ogrodzie, to były rozmowy. Byłem instruktorem terapii, wiedziałem już o uzależnieniach i wiedziałem, że muszę się rozwijać. Coraz więcej przyjeżdżało do nas młodych ludzi: 16,17-latków. A ja nie miałem w ogóle podstaw pedagogicznych. Chciałem zrobić chociaż licencjat, żeby wiedzieć jak z tymi młodymi ludźmi pracować. Bo można zrobić komuś krzywdę. Jeżeli ktoś chce pracować z ludźmi to musi się rozwijać. I złożyłem dokumenty na Uniwersytet Zielonogórski, Wydział Nauk Społecznych, Pedagogika Resocjalizacyjna. Tak zaczęła się przygoda ze studiami.

Równolegle kiedy wróciłem do szpitala zaczęła się kolejna przygoda z pewnym ogrodem w Przetocznicy. To był zupełny przypadek jak wiele w moim życiu. Człowiek budował sobie ranczo i zwolnił osobę od koszenia trawy. Robił zakupy w sklepie, u nas w Skąpem i zapytał się sprzedawczyni czy by nie miała kogoś na jego miejsce. Sprzedawczynią była siostra żony. Poleciła swojego męża, który właśnie był bez pracy. Po drugiej wizycie zabrał mnie ze sobą. Tego samego dnia wieczorem wezwał nas właściciel, podziękował szwagrowi, a mnie poprosił, abym przyjechał następnego dnia. Wytłumaczył wszystko i zaproponował, że mogę u niego dorabiać. Dorabiałem tak przez 12 lat. Właściwie stworzyłem wiele rzeczy w tym ogrodzie od podstaw. To był bajkowy ogród – miałem tam niesamowite możliwości. Na początku zarabiałem tyle samo co w szpitalu. Cały wolny czas spędzałem tam, bo pracy było mnóstwo. To mi bardzo pomogło materialnie.

Był taki moment kryzysu w mojej pracy w szpitalu kiedy zachorowałem na przepuklinę i trochę mnie nie było. Dostałem tak małe pieniądze, że nie mieliśmy czego wysłać córce na studia. Pojechałem do innego ośrodka uzależnień, w którym dodatkowo do swoich zajęć miałem zajmować się końmi, ale praca również była mało płatna. Pewnego dnia woła mnie moja pani kierownik i mówi, że zmienia się ustawa tak, że w każdej gminie ma być terapeuta. Ona sama pracowała już w kilku miejscach więc pomogła mi napisać CV. Wymagany na to stanowisko certyfikat krajowy miałem. Wysłałem CV do urzędów w Zbąszyniu i Nowym Tomyślu i w obu jestem terapeutą do dziś. Dzięki tej pracy miałem pieniądze na kształcenie siebie i dzieci. Okazało się więc, że jestem bardzo zapracowany i jeszcze studiuję. Nie miałem czasu na nic. 

Pamiętam, że dostałem dwóję z egzaminu z pedagogiki i bałem się, że nigdy go nie zdam. A potem ten sam profesor był moim promotorem przy pracy magisterskiej. Tak to czasem jest, że ktoś nas męczy, a potem jesteśmy wdzięczni, że nas męczył. Podobną przygodę miałem z rosyjskim. W pierwszym semestrze dostałem mnóstwo dwój, aż powiedziałem profesorce przy kolejnej, że skoczę z dziesiątego piętra. A ona mi na to, że ja już dostaję „dobre dwóje”, a nie słabe dwóje. Takie z 12, a nie 2 punktami (śmiech).

Ładne pocieszenie …

Słuchałem kaset z rosyjskim w samochodzie. Ona naprawdę chciała nas nauczyć tego rosyjskiego tak, żebyśmy mogli rozmawiać o pedagogice. To trwało półtora roku, a potem zmieniła się nauczycielka i egzamin zdałem bez problemu.

Żona nie miała pretensji, bo Pana przecież w ogóle nie było w domu?

Rzeczywiście przez kilka lat żyłem w ciągłym biegu. Wiedziałem o tym. Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą żonę. Dlatego tak celebrowałem każdą możliwość oddechu, czy to spaceru z pasami, czy kawę na podwórku.

Ile to w sumie było lat?

10 lat nauki, bo po studiach zrobiłem jeszcze specjalistę terapii uzależnień. Między 40-tką a 50-tką. Przy okazji namówiłem żonę na studia pomostowe dla pielęgniarek na Uniwersytecie Zielonogórskim i też je zrobiła. Mieliśmy w rodzinie 2 takie zwariowane lata. Jeden gdzie wszyscy, my i obie córki byliśmy na studiach. Pamiętam nawet takie zdarzenie, że przyszedłem do dziekanatu i pani się pyta: – Dziecko na którym roku? – bo myślała, że przyszedłem w sprawie dziecka. A ja jej na to: – Dziecko na drugim, a ja na pierwszym. A drugi rok był taki gdzie oboje z żoną kończyliśmy studia a starsza córka wychodziła za mąż. Broniłem się 2 tygodnie po weselu, a żona 4 tygodnie po.

W zwyczaju jest, że rodzice panny młodej organizują przyjęcie weselne więc na nas spadł ciężar przygotowania całej uroczystości. Wiele zadań wymagało osobistego pojechania gdzieś czy zrobienia czegoś samemu. Oczywiście córka zażyczyła sobie, abym upiekł tort na wesele, stroiliśmy także sami kościół, ja układałem kwiaty. Było to duże wyzwanie logistyczne.

Jakże by inaczej… Też bym sobie zażyczyła.

A mój pan profesor cały czas powtarzał, że pracę magisterską sprawdzi merytorycznie jak poprawię stylistykę. Ciągle tam widział jakieś błędy językowe. Już nie wiedziałem co robić. To był dla mnie niezwykle trudny czas.

Miałam to samo. Mój profesor wręcz przeczołgał mnie ze stylistyki, ale to właśnie dzięki niemu zwracam dziś uwagę na poprawną polszczyznę.

Właścicielka Przetocznicy zawodowo redagowała teksty. Kiedyś przy kawie wspomniałem ile kosztuje mnie napisanie pracy magisterskiej, a ona zaproponowała, że przejrzy ją. Profesor nadal miał wiele uwag, ale po kilku dniach dostałem telefon, że mogę się bronić. Merytorycznie nie bałem się obrony pracy, bo przecież pracowałem już z tymi tematami od lat i doskonale wiedziałem co analizuję.

W ogóle idąc na studia nie wiedziałem na co się porywam. To było dosyć kosmiczne. Choć też przyjemne, bo mało było studiujących i pracujących terapeutów, więc miałem okazję podzielić się swoim doświadczeniem. W ogóle studiowałem siłą rozpędu. Gdybym usiadł i zastanowił się zrezygnowałbym, ale nie miałem czasu na zastanawianie się.

Kiedy robiłem kurs terapii uzależnień w pierwszym podejściu nie zdałem egzaminu certyfikacyjnego na specjalistę. Opisywałem swoją pracę, jej efekty, miałem wiele refleksji, a jednak nie przyjęto tego. Wróciłem i powiedziałem, że pewnie znowu zostanę rolnikiem. Myślę, że jak się dostanie kopa od życia, to chce się coś zmienić, albo gdzieś uciec. Ale potem powiedziałem sobie, że muszę mieć tego specjalistę. Następny egzamin był za pół roku, za tym szła też podwyżka. Byłem wkurzony. Pracowałem cały czas tak samo, ale papierek mógł mi dać więcej pieniędzy i nowe możliwości. A potem to już tylko studia psychoterapeutyczne, ale one trwają kilka lat i są drogie, a ja chyba wolę mój ogródek.

Ile pracuje już Pan jako terapeuta?

14 lat.

Cały czas chce Pan to robić, ekscytuje to Pana?

Mamy bardzo fajną atmosferę w pracy. To jest niezwykle ważne. Owszem nie zarabiamy dużo, każdy gdzieś dorabia, bo chce lepiej żyć, ja też. Ale nawet jak NFZ, albo dyrekcja wprowadzają jakieś trudne zmiany, to jesteśmy grupą koleżeńską i możemy na siebie liczyć. Jedyny minus tej pracy jest taki, że przyjeżdżają coraz młodsi pacjenci. Już 14-to latkowie, mocno zaburzeni psychiatrycznie. Na oddziale jest 30 osób i jestem za nich odpowiedzialny podczas dyżuru. To jest stresujące i czasem bardzo męczące. Rodzice tych dzieci są coraz trudniejsi, czasem bezradni i pewnie dlatego te dzieci trafiają do nas. Z drugiej strony ci młodzi ludzie są fajni, oni chcą się zmienić. Mówię rodzicom jak wiele tracą, bo jeśli taki pacjent jest u nas 1-2 lata to dorasta u nas. Przyjeżdża 14-latek, wyjeżdża 16-latek. Angażuję się, to są moje kolejne „dzieci”, które przy mnie dorastają i choć uczymy się, aby się nie angażować to jest to trudne. Widzę zmianę, ale znam też rodzinę i wiem, że ta zmiana w domu nie zawsze będzie kontynuowana. Że w domu jest beton, że rodzice mają swoje problemy i te dzieciaki nie zawsze mogą liczyć na rodziców. Zabezpieczenie potrzeb bytowych czy finansowych to nie wszystko. Ale dzieciaki są cudowne.

Bo?

Są tacy otwarci, chcą zmiany. To niesamowicie cieszy, kiedy widać jak zaczynają sobie radzić, kiedy po kilku latach od pobytu wyślą życzenia na święta, albo któryś pomaga mi potem jak mam problem z komputerem. Czasem nawet przyjeżdżają odwiedzić ośrodek.

Przez wiele lat raz do roku mieliśmy świetny wyjazd – sympozjum dla terapeutów na Jasnej Górze. Tam się jechało podładować akumulatory i czekało na następny rok, na kolejne sympozjum. Szkoda, że się skończyły. Oprócz tego mamy regularne szkolenia i superwizje. Pamiętam pierwszy superwizor był dla mnie bardzo ostry. Kiedyś nawet powiedział mi, że mogę zostać z powrotem rolnikiem, bo to jest lepsze dla mnie, niż być terapeutą. Myślę, że na początku mojej pracy trochę mi się należało. Drugi superwizor, Józek jest fantastycznym człowiekiem. Nasza praca jest trudna, ale dzięki temu, że obok ma się ludzi, którzy podpowiedzą, pocieszą albo pokażą błędy w odpowiedni sposób, jest łatwiej. Z każdym niepowodzeniem można coś zrobić. Wykorzystuję to w pracy, bo moi podopieczni też mają mnóstwo sytuacji gdzie są oceniani, karani przez życie. Mówię im, że tyle razy zmieniałem pracę i że oni dadzą radę. To samo powtarzam też moim córkom. Żeby się zawziąć. Tej zawziętości nauczyła mnie moja szefowa, pani Beata, obecna pani dyrektor szpitala. Mimo, że jest dyrektorem można pójść do niej i pogadać. Mogę przyjść i powiedzieć: – Nie wiem co zrobić i ona zaproponuje jakieś rozwiązanie kiedy superwizora nie ma pod ręką. Mamy dobrze – doskonale zna specyfikę naszej pracy, bo przez 30 lat była szefową oddziału. Czasem wpadnie do nas na herbatkę.

Gdzie się Pan widzi przez najbliższe lata?

Hmmm…. Kolejnym moim fantastycznym doświadczeniem jest praca z młodzieżą w szkołach. To w związku z tą ustawą z 2007r. i współpracą z gminami. Są to spotkania profilaktyczne. Moje koleżanki pedagożki mówią, że jestem trochę inny. Uważam, że mamy wspaniałą młodzież. A one na to, że teraz pójdziesz do takiej klasy, która nie jest fajna. A klasa okazuje się super. Może dlatego, że muszę się o wiele więcej napracować nad moją młodzieżą w ośrodku, żeby coś uzyskać niż w normalnej szkole. Mówię im: – Cieszcie się z tej młodzieży, bo jest wspaniała. Spotykam się też z nauczycielami i rodzicami.

Czyli dzisiaj gdzie Pan pracuje?

Na cały etat w szpitalu w Ciborzu oraz jestem konsultantem ds. narkotyków w gminach Nowy Tomyśl i Zbąszyń. Czasami jeżdżę do szkół w innych miejscowościach województwa na warsztaty, pogadanki, prelekcje. I zajmuję się swoim ogrodem. Z właścicielem tamtego w Przetocznicy rozstaliśmy się jakiś czas temu. Chyba dlatego, że za mocno zacząłem tworzyć jego ogród po swojemu. Właściciel rzadko tam przyjeżdżał, przyjeżdżały kobiety. Zacząłem tworzyć pod nie i to mu się nie spodobało. Z resztą tu gdzie mieszkamy zrobiliśmy w ostatnim roku spory remont i wybrukowałem podwórko. Nie umiałem, ale podejrzałem w internecie jak to się robi. Jest jeszcze dużo do zrobienia, np. porządki w kuźni. Chciałbym, żeby mój ogród inaczej wyglądał, bo poszedł na żywioł. Ogród to ma być coś takiego, że wchodzę i od wiosny do jesieni mam kwiaty do domu z tego niedużego kawałka ziemi. Na podwórku odpoczywam, a tam jest mała winniczka, trochę owoców, warzyw i trawnika.

Ma Pan ponad 50 lat. Skąd bierze Pan energię do tego wszystkiego?

Parę lat temu chciałem jechać w góry, ale nie mogłem do tego namówić żony. W końcu powiedziałem, że pojadę sam, więc się zdecydowała. Od tego czasu jeździmy razem, wiosną i jesienią. Mieszkamy nad jeziorami, więc latem spędzamy czas nad nimi i nawet nie musimy brać urlopu, żeby się wykąpać. To jest piękne, bo przecież 10 lat mnie nie było. Bywałem przeciągiem w domu, jak to się mówi. A teraz dużo czasu spędzamy razem. Chodzimy z pieskami, dyskutujemy na spacerze, o pracy, nie pracy, dzieciach, marzeniach. Podoba mi się to i na razie nie chciałbym nic zmieniać. Moja praca daje mi stabilizację materialną i nie szukam niczego. Wolę być niż mieć. Posłucham sobie muzyki, czasem pojedziemy na jakiś koncert, pooglądać starocie. Chcemy mieć dom w starociach, taki dom z duszą, a te tu obrazy są naszej starszej córki. Chcemy spokojnie żyć.

Grzegorz Nawrot z zona gory
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Co by Pan poradził rówieśnikom Pana córek w kwestii szukania pracy, bo dużo mówi się o bezrobociu wśród młodych? Ostatnio spotkałam też kilka osób, które poszły coś studiować z przypadku i potem nadal nie wiedziały co chcą robić zawodowo.

Podobnie miała jedna z moich córek – nie wiedziała czy będzie pracować w dziedzinie, którą studiowała. Co mogę powiedzieć? Nie bać się wyzwań. Najwyżej się nie uda. Życie trzeba wygrać, a w trakcie życia są bitwy, które się przegra. Trudno. Jak na wojnie. A czasami trzeba przeczekać. Do przeżycia potrzeba niewiele. Mogę przez jakiś czas mieszkać u rodziców. Trochę zachłysnęliśmy się Zachodem i wszyscy chcą MIEĆ. I to od razu. A trzeba czasu. Trzeba mieć pokorę do życia, tak jak mówię moim pacjentom, żeby mieli pokorę do nałogu, bo nałóg jest silny. Ostatnio przeczytałem gdzieś, że życie jest wredne, ale jeśli mamy dystans to ono nic nam nie zrobi tą wrednością. Jeśli mamy wrednego sąsiada i mamy do niego dystans to nic nam nie zrobi, ale jak się wkręcamy to się denerwujemy.

Jak ktoś naprawdę chce spróbować to tak kombinuje, że mu wyjdzie. Np. ja – może jakieś studia podyplomowe? Nie coś długiego, raczej rocznego, ciekawego. Ja już wiem, że chcę się rozwijać. Poznaję nowych ludzi, od zawsze to lubiłem. Mam dużo znajomych. W moim życiu bardzo ważną rolę pełniły kobiety.

Jakie?

Począwszy od matki, żony, córek, po szefowe – dużo ich miałem i uważam to za plus. M. in. w spółdzielni produkcyjnej była taka Pani Kazia. Ona była taką duszą, że jak byłem w wojsku i było mi źle, to nie pisałem do domu, ani do dziewczyny, tylko do niej. A ona mi odpisywała. Jak szedłem do wojska to powiedziała mi, że jest zrozpaczona, bo ma guza wielkości pomarańczy i ma iść na operację. Namówiłem ją, żeby skontaktowała się ze swoim dawnym kolegą, profesorem medycyny, żeby do niego pojechała. I okazało się, że jest w ciąży w wieku 51 lat! Pisała, że nie wie czy ma się śmiać czy płakać. Lekarze tak się pomylili.

A tacy ludzie 35+, co stracili pracę, albo nie lubią tej co mają?

To jest tak – nigdy nie myślałem, że będę terapeutą. W życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Czasami wydaje nam się, że coś w ogóle nie jest w naszej gestii, a czasami, że jakaś praca jest dla nas super. Nigdy nie pozwalałem sobie być długo bez pracy, bo to mnie demotywowało. Trzeba działać. Teraz jest dużo programów, projektów. Jak ktoś jest w czymś zdolny to to może okazać się jego źródłem dochodu. Nie bać się. Próbować. Firmy się zmieniają, technologie się zmieniają. Trzeba umieć się przebranżowić. To, że przez chwilę będę mieć niższy status materialny – to jest nieistotne. A jak się ma kogoś kogo się kocha to jest zupełnie inna bajka. Jak się ma do kogo wrócić do domu. To jest fajne! – mówi bardzo rozmarzony. Zawsze mogłem liczyć na wsparcie mojej żony. A jak chciałem zrobić coś głupiego to mnie napominała.

Żona: – Bo ja jestem jego odwrotnością.

Pan Grzegorz: – To jest ważne, bo czasami człowieka ponosi. Nigdy mi niczego nie narzucała, raczej siadaliśmy i rozmawialiśmy co byśmy chcieli. Jak dzieci dorosły to mówiły, że jesteśmy w porządku, choć nie chcą z nami mieszkać. Że zawsze byliśmy normalni. Większej pochwały nie trzeba.

To jak to jest w tej Polsce: można czy nie można?

Jest trudno. Powiedziałbym nawet, że Polska jest trochę krajem antyrodzinnym, mimo, że takim katolickim. Trudno jest młodym zdecydować się na dziecko. Jeszcze to, jeszcze tamto, już jest kredyt na mieszkanie, ale ono jest za małe, chciałoby się większe. Dzisiaj dobra praca jest, a jutro może jej nie być. Młodzi trochę obawiają się. Wiemy, bo przyjeżdżają do nas znajomi naszych córek. A radość z dzieci jest nie do opisania.

A co z tym morsowaniem?

Lubię pływać. Chodziło mi to po głowie od kilku lat kiedy zaczęliśmy systematycznie z żoną jeździć na basen do Sulechowa. Po basenie była sauna, a rozmowy w saunie są różne. Kiedyś był tam taki młody człowiek i mówi, że niedaleko w Niesulicach można pomorsować. Przyjeżdża tam nawet jakiś lekarz i jest to bezpieczne. Można się potaplać w przeręblu i to jest super. Widziałem morsów w telewizji i postanowiłam zostać morsem. Jakoś tak bardzo mi się chciało. Ale to dojrzewało we mnie prawie rok. Przez 1 sezon tylko marudziłem, że chciałbym, ale nie wiedziałem jeszcze jak i kiedy. Następnego lata zrobiłem sobie różnego rodzaju badania, bo gdyby lekarz zabronił to trudno. I wymyśliłem sobie, że będę co tydzień pływał w jeziorze. I tak pływałem przez lato, wrzesień, październik, a potem zacząłem szukać w internecie. Znalazłem grupę w Świebodzinie i wysłałem zapytanie na Facebooku. Odpowiedział mi pan, że zapraszają serdecznie w niedzielę o dwunastej, więc pojechałem. To już był listopad. Wszedłem z nimi razem do wody i od tego czasu co tydzień w niedzielę w Wilkowie maczamy się w zimnej wodzie.

Przez okrągły rok?

Przez zimę, do kwietnia, bo potem już jest za ciepło (śmiech).

Jakie to fajne! Myślę, że zdrowotnie dobrze to na mnie podziałało, również sauna, bo generalnie rzadko kiedy choruję, nie bywam przeziębiony, nie bolą mnie kości, bo po 50-tce to już trochę bolą kości. Mam więcej energii. To jest niesamowite, bo najpierw jest takie mocne uczucie zimna a potem ulga, kiedy krew wraca z powrotem do naczyń. Takie dziwne ciepło. Jest tam grupa kilkunastu osób, które systematycznie taplają się w ziemnej wodzie.

Skąd się to w Panu wzięło?

Trudno powiedzieć. Czytałem dużo pozytywnych rzeczy o morsowaniu. Generalnie byłem mało sportowy, nie biegałem, nie grałem w piłkę. I wymyśliłem sobie, że jakiś sport trzeba by uprawiać, a morsowanie wydało mi się takie ciekawe, trochę inne. Potem okazało się, że to nie jest aż tak mocno inne, bo przecież tam było kilkanaście osób, od nastolatków po ludzi starszych ode mnie, więc sport jak sport – dużo czasu nie zajmuje, ale trzeba trochę o siebie zadbać. O kondycję, pobiegać, poćwiczyć, rozgrzać się. Trochę schudłem przez to, wydaje mi się, że mam lepszą sylwetkę, więc widzę same plusy. Resztę może żona powiedzieć (żona się śmieje). I to jest taka moja ostatnia przygoda. Zarażam innych, wszystkim mówię, że to jest super fajne i żeby spróbowali. Nawet żonę udało mi się namówić! Wydaje się, że nie da się wejść to lodowatej wody, ale się da. To jest też tak jak ze zmianą pracy –  wydaje ci się, że się nie da, ale się da, tylko trzeba spróbować. Gdyby mi się nie spodobało to bym tego nie robił.

To co się tam Panu tak podoba oprócz zdrowia i fajnej sylwetki?

Mam lepsze samopoczucie i podoba mi się ten stan najpierw zmrożenia, a potem dochodzenia gorąca do całego ciała. To jest takie dziwne. Trzeba to przeżyć. Nawet kilkanaście minut po wyjściu z wody czuje się jeszcze takie niesamowite uczucie ciepła. Poza tym tam wszyscy są uśmiechnięci, zadowoleni przed wejściem i po wyjściu z wody, żartujący. Chwila morsowania, a wyjeżdżamy stamtąd z pozytywnym nastawieniem. Jest wesoło, nie ma żadnej rywalizacji.

Kiedyś była taka zabawna sytuacja: 1 z kolegów miał koleżankę redaktorkę i ona przyjechała z telewizją regionalną, żeby w Sylwestra zrobić nam zdjęcia. Byliśmy w Teleexpressie, a mnie z czapeczką Mikołaja zobaczyli moi pacjenci i mówili do innych terapeutów: – Pan Grzechu jest w telewizji jako mors Mikołaj. Przyjechałem do pracy i wszyscy pytali się czy byłem w Warszawie, o co chodzi, bo byłem w Teleexpressie.

Grzegorz Nawrot mors
fot. arch. Grzegorz Nawrot

Fajny przykład dla nich…

Tak. Trzeba dbać o siebie, warto też robić różne rzeczy i wcale nie trzeba mieć kasy, żeby być morsem. To kwestia ręczniczka, rękawiczek i czapeczki jakiejś. To jest sport dla każdego. To jest też sport ekstremalny, więc jak najbardziej również dla twardzieli. I mamy coraz więcej dziewczyn.

Pytanie do żony, która cały czas krzątała się w pobliżu:  

Jaki był Pani mąż kiedy wykonywał te prace nie angażujące jego pasji, a w pasje angażował się popołudniami i teraz kiedy jest terapeutą, który lubi swoją pracę. Czy się zmienił?

Chyba nie, zwykle miał dużo energii. Ale był przygaszony kiedy pracował w tej firmie, w której nie mógł dogadać się z szefową. Tam nie było dobrze, ciągle było coś.

Jak sobie pomagał, żeby rano znowu wstać do pracy?

Wstawał i nie zastanawiał się – trzeba iść i koniec.

Po czym było widać, że jest przygaszony?

Czasami przyjeżdżał i wyglądał jakby był chory. Pytałam czy źle się czuje. Odpowiadał, że nie. Ale robił tam rzeczy wbrew sobie.

Pan nic mi nie powiedział, że czuł się jakby był chory a żona zauważyła.

Być może tak się czułem. W stresie człowiek wygląda inaczej.

Kiedy idę czasem do mojej dawnej pracy mówią, że denerwuję ich swoim wyglądem, luzem i roześmianiem, bo oni mają spięte twarze, przykurczone ramiona. Niedawno byłam nad morzem z koleżankami. Jedna z nich jest dyrektorem w banku i ma 2 kredyty mieszkaniowe do spłaty. Miała wypisane na twarzy przeciążenie, widać to było również po jej sylwetce. 

Jak się potem mąż zmienił jak został terapeutą?

Opowiadał o wszystkim z przejęciem, dużo notował, przeżywał i widziałam, że chce to robić dobrze.

Jest szczęśliwym człowiekiem?

Żona: – Z tego co widać to tak. Teraz tak.

– Teraz tak, potwierdza Pan Grzegorz.

Co Pani poradziłaby takim osobom, które zostały zwolnione z pracy?

Nie jestem dobrym doradcą, bo jestem osobą ostrożną, troszeczkę stopuję, może nawet za bardzo. Powiedziałabym – nie idź na żywioł, zastanów się, przeanalizuj wszystkie możliwości, żeby się nie wpakować.

A gdyby przyszła do Pani koleżanka Pani córki? Nie chciałaby wyżalić się w domu tylko przyszła tutaj i powiedziała: – Chora jestem od tej roboty.

Zaproponowałabym jej, żeby szukała nowej pracy, ale na razie nie rezygnowała ze starej, bo jak nic nie znajdziesz, a nie masz źródła utrzymania to dobrze jest pracować gdziekolwiek. Ja jestem typem asekuracyjnym.

Ale mąż mówił, że tylko raz w życiu szukał pracy a tak praca znajdowała jego?

Takie szczęście miał.

Pan Grzegorz: Bo do szczęśliwych szczęście przychodzi.

To polega na tym, żeby mieć oczy szeroko otwarte.

Żona: Właśnie. Ten jeden raz kiedy szukał to miał zarabiać 600 zł. I on mówi: za 600 zł mam iść?! Ale jak nam zabraknie to skąd my te 600 zł weźmiemy? Na razie idź, potem poszukasz lepszej.

Pan Grzegorz: Żona praktycznie podchodziła do tego.

Żona: Lepsza taka praca niż żadna. A co, miał siedzieć w domu i czekać, że może lepsza praca sama się znajdzie? Chociaż podobno trudno jest pracować i szukać pracy.

Pan Grzegorz: Ja miałem tak, że jak widziałem, że praca jest dla mnie zbyt dużym obciążeniem to zaczynałem się rozglądać. To też mówię moim dzieciom. Zawsze można gdzieś wysłać CV. Chyba, że sytuacja jest bardzo ciężka, wtedy należy wziąć urlop i zająć się szukaniem pracy. Trzeba się rozglądać i trzeba mieć oczy szeroko otwarte. Zawsze jak miałem informację o jakiejś pracy to dopytywałem się o szczegóły. Może akurat coś dla mnie się trafi? To jest tak jak teraz z wyprzedażami – jest okazja. I tą okazję trzeba złapać, bo jak przejdzie to czasami drugiej nie będzie. Staram się wykorzystywać okazje. Morsowanie to też była taka okazja. Ktoś bardzo pozytywnie o tym opowiedział, więc pomyślałam sobie, że spróbuję. I tak było ze wszystkimi moimi przyjemnościami w życiu. Jestem za tym, aby podejmować tematy. Zawsze potem można powiedzieć nie, ale najważniejsze, żeby spróbować. Może nie jako zarobek, a jako hobby? Ludzie często mówią NIE, a ja mówię SPRÓBUJ.

Jest takie fajne powiedzenie, że albo osiągniesz sukces, albo się czegoś nauczysz.

Dokładnie.

A jakoby przyszła do Pani siostra albo sąsiadka i powiedziała, że wyrzucili ją z pracy, co by Pani wtedy powiedziała?

Jak to co? Dałabym przykład mojego męża, który też szukał pracy, różnych zawodów się imał i jakoś się udało. Próbować, chodzić, bo czasami samo wysłanie CV nie wystarcza. Trzeba się pokazać, jeśli jest taka możliwość. I nie załamywać się. Trzeba przetrwać okres bez pracy.

Siostra żony, która przyszła z wizytą i od chwili przysłuchuje się rozmowie, dodaje:

Zachorowałam na nerwicę i nie mogłam pracować. W tym czasie mój mąż również stracił pracę. Było nam bardzo trudno. W szpitalu mówili mi, abym się nie załamywała. Ale jak tu się nie załamywać w takiej sytuacji? Straszne, ale jakoś przetrwaliśmy.

Co Pani pomogło?

Trafiłam na terapię. Nie wierzyłam, że można tak człowieka zmienić. Pomyślałam sobie, że psycholog pogada i sobie pójdzie. Przez 3 miesiące tak mnie przestawili, że zmieniłam się zupełnie. Zawsze byłam wycofana, a teraz zaczęłam stawiać na swoim. Bardzo mi to pomogło.

Coś jeszcze?

Mąż pomagał mi bardzo. Potem znalazłam pracę w handlu, bo miałam w nim doświadczenie. Pracuję tam do dziś. A kilka lat później urodził się wnuczek. On jest lekiem na wszystko. Jak się pojawił to przeszły mi wszelkie choroby.

Czyli jednak rodzina?

Tak.

Dziękuję Państwu bardzo.

WYWIAD: O gospodyni wiejskiej, która kupiła kopalnię złota

Elżbieta Szumska, Kopalnia Złota w Złotym Stoku
fot. arch. Elżbieta Szumska

Follow my blog with Bloglovin

 

Elżbieta Szumska – mała uśmiechnięta dziewczyna. Tak powiedziała o dawnej sobie, ale kiedy dziś na nią patrzę, mimo 56 lat, nadal nią jest. We wszystkim co robi daje z siebie więcej niż można oczekiwać. Tak po prostu ma. Tętni pasją. Do życia, do działania, do ludzi. Od razu budzi sympatię. Przez 23 lata była żoną, matką i … gospodynią wiejską. Aż zaproponowano jej pracę przewodnika w kopalni złota. Sekretne podziemia znała jak własną kieszeń, bo od dziecka prowadzał ją po nich starszy brat. Chciał zostać archeologiem, a ona miała być jego asystentką. Potem kupiła kopalnię, która dzięki niej 20 lat później zdobyła tytuł najlepszej atrakcji turystycznej Polski 2015 roku. Życie niewątpliwie obdarowało ją intensywnością. Zarówno trudnych, jak i wspaniałych zdarzeń. O trudach mówi: Zaciskam piąstki i idę dalej. A o dobrych rzeczach: Przyszło do mnie w odpowiednim momencie. To historia najbardziej nieoczekiwanej kariery o jakiej słyszałam.

 

 W jaki sposób wybrała Pani swoje wykształcenie?

Mieszkałam z rodzicami na wsi, w takiej małej miejscowości pod Lubinem, Osiek. W domu mieliśmy zawsze dużo kotów i psów i nazywano mnie kocią mamą. W wózku dla lalek nie woziłam lalek tylko koty. Byłam w nich zakochana. Od dziecka marzyłam o tym, aby mieć schronisko dla zwierząt, żeby się nimi opiekować. Kiedy skończyłam ósmą klasę postanowiłam, że chcę zostać weterynarzem. Z Lubina najbliższe technikum weterynaryjne było w Jeleniej Górze, więc w wieku czternastu lat skazana byłam na wyjazd poza dom, mieszkanie na stancji i samodzielne życie. Mama przekonywała mnie, żebym tam nie szła. Była nauczycielką, dyrektorką szkoły, siostra również była nauczycielką, brat został księdzem. Mówiła, że wszyscy tak „normalnie”, „życiowo”, a ja chcę iść na weterynarza. Była o to walka. Prosiła, abym to przemyślała, że to nie jest praca dla kobiet, że tyle jest innych fajniejszych zawodów, zawodziła mnie do różnych szkół, a ja z uporem maniaka mówiłam: Nie, chcę być weterynarzem.

I jak to się skończyło?

Dostałam się do tego technikum, chociaż nie było to łatwe. To była bardzo elitarna szkoła, mała, po jednej klasie w roczniku. To były najpiękniejsze lata w moim życiu. Przyjaźnie ze szkoły trwają do dzisiaj. Pamiętam pierwsze spotkanie z dziewczynami, kandydatkami do technikum. Zawieziono nas do rzeźni. Specjalnie, żeby pokazać nam, że weterynarz to nie tylko głaskanie zwierzątek, ale że to jest ciężki zawód. I pokazano nam go od drugiej strony; krowy skazane na ubój, jak ten ubój wygląda. Po raz pierwszy widziałam takie rzeczy. Przerażające, ale mnie to nie odstraszyło. Pamiętam, że dwie dziewczyny zrezygnowały, powiedziały, że jednak nie będą pracowały w tym zawodzie. Ja się utrzymałam. Technikum skończyłam i dostałam się na studia weterynaryjne we Wrocławiu, ale po roku zrezygnowałam. Mój chłopak był młodszy ode mnie o rok i też uczył się w tym samym technikum. Zaczekałam na niego, a kiedy zdał maturę mogliśmy się pobrać i żyć gdzieś razem.

Ile dziewczyn skończyło technikum?

Z naszej klasy wystartowało pięć, a skończyły trzy. Chłopaków było trzydziestu. Teraz z perspektywy czasu patrząc mama miała rację – to nie jest zawód dla kobiet. Naprawdę. Np. byłam na praktyce gdzie musiałam przecinać martwy płód w krowie. Cielątko było duże, krowa nie mogła go urodzić i zmarło. Musiałam poprzecinać je taką specjalną cienką żyłką, żeby je w częściach wyciągnąć. Zrobiłam to. Jak coś muszę zrobić to zaciskam zęby, piąstki i robię to. Łzy mi ciekną, ale jestem zahartowana przez tą szkołę. Ona mi się o tyle przydała, że w sytuacjach trudnych, gdzie większość ludzi panikuje, spinam się i działam. Mam wtedy taką żelazną wolę, jakby jakiś automat się włączał. Ale nie chciałabym, żeby któreś z moich dzieci lub wnucząt zostało weterynarzem. Wiadomo, że są tzw. małe ambulatoria gdzie są małe zwierzątka, rybki, to ewentualnie tak, ale przy dużych zwierzętach – ciężka praca, trzeba dużo siły, odporności. Trzeba ograniczyć swoją wrażliwość.

Czy pracowała Pani jako weterynarz?

Mając dyplom technika weterynarii mogłam wykonywać wiele zabiegów, ale nigdy nie pracowałam w zawodzie. Kiedy mój chłopak, Zbyszek, zdał maturę kupiliśmy dzięki jednym i drugim rodzicom gospodarstwo rolne koło Złotego Stoku. Chcieliśmy mieć w nim zwierzęta: krowy, kury, świnie, kaczki. Mając nasze umiejętności mogliśmy bez przeszkód prowadzić takie gospodarstwo. Kupiliśmy je w pięknym miejscu, dom za wsią, przy szemrzącym strumyku, blisko las, 140 ha ziemi. Jak się patrzyło to hen, hen – wszystko było nasze i dwójka po szkole młodzieniaszków. Bardzo romantycznie. Tylko, że nie mieliśmy doświadczenia w pracy na gospodarstwie, ani życiowego. Za to dużo chęci i zapału.

To było poniemieckie gospodarstwo, wielki dom, kiedyś musiało pięknie prosperować, ale wtedy było podupadłe. Mieszkał tam jakiś pijak, niszczył budynek, na przykład przecinał stropowe belki, bo potrzebował na opał. W domu było 12 pomieszczeń, ale tylko jedno nadawało się do mieszkania. Zorganizowaliśmy w nim wszystko: naszą kuchnię, łazienkę, spanie i pokój gościnny, ale tam było mnóstwo radości. Ile przyjeżdżało do nas ludzi na wakacje, wszyscy ze szkoły! Do domu wchodziło się tylko podczas gotowania obiadu i na noc, a tak cały dzień byliśmy na zewnątrz. Ciężko pracowaliśmy, przy żniwach czy sianokosach, ale robiliśmy to wspólnie ze znajomymi. Najpierw ciężka praca, a potem wieczorem ognisko, kiełbasa, wspomnienia, śmiechy. Z roku na rok przybywało nam chętnych do pomocy. Mieliśmy taki otwarty dom, gdzie gro znajomych spędzało urlopy. Na przykład kiedy byłam w ciąży z pierwszą córką znajomi wymalowali nam pomieszczenie, żeby mała miała czysto jak się urodzi. Pomogli umeblować, ktoś zrobił coś z desek, jakąś szafkę, półkę. I tak żyliśmy w niesamowitej biedzie, ale z entuzjazmem i radością. Gdyby dzisiaj ktoś spojrzał na to to by powiedział, że w takiej biedzie musiało być mi strasznie. Tymczasem nie pamiętam, żeby było strasznie. Było mi radośnie, byłam otoczona grupą przyjaciół i nie patrzyłam, że nie mam pieniędzy, że mnie na coś nie stać. Było co jeść, bo kura chodziła, jajko zniosła, świnia była. Zupełnie inaczej człowiek funkcjonował, cieszył się wszystkim.

Gospodarstwo było jednak złe politycznie. Mając tyle hektarów wydawało mi się, że będzie żyło nam się normalnie, że nie będzie głodu, problemów finansowych, ale polska polityka rolna była dziwna. Jak mieliśmy świnie i hodowaliśmy je przez rok z nadzieją, że w marcu je sprzedamy i będziemy mieli dużo pieniędzy, to w marcu okazywało się, że koniunktura na świnie spadła radykalnie i sprzedawało się je czasem nawet poniżej kosztów. Trzeba było przecież kupować pasze, szczepić i sprzedawało się je za grosze, bo okazywało się, że teraz krowy są na topie i gdybyśmy cielaki sprzedawali to byłoby lepiej. Więc przerzucaliśmy się na młode cielaki, ale zanim urosły koniunktura była już na owce. Nie można było tego dogonić. Ze zbożem tak samo. Mieliśmy tyle obsianych hektarów! Ale jak w czasie żniw spadł deszcz, zboże zmokło, trzeba było szuflować je w stodole, żeby nie zaparowało. Zawoziliśmy zboże do skupu, a oni mówili: Nie, brudne, mokre, nie damy takiej ceny. I cięgle było pod górę.

Było wtedy takie przysłowie: Kto ma owce, ten ma co chce. Więc kupiliśmy stado owiec. Mieliśmy 100 matek hodowlanych, one się kociły – to było cudne. Czasami były bliźniaki, trzeba było wstawać o 6.00 rano, dokarmiać je, a najpierw jeszcze wydoić krowy. To był taki inny, spokojny czas. Dzieci, Gośka z Martą, rosły w towarzystwie tych zwierząt, w kontakcie z przyrodą i to było dla nich dobre. Mieliśmy oswojoną sarnę. Kiedyś znaleźliśmy ją maleńką, zagubioną, więc zaopiekowaliśmy się nią. W ciągu dnia biegała po lesie, ale na noc wracała do nas do domu, Rogalinda nasza.

A jaka jest różnica wieku między córkami?

5 lat, a między najstarszą córką a synem – 15 lat. To była wielka radość, bo dziewczyny były już takie pannice, nie chciały się przytulać i wtedy przydarzył nam się syn. Było biednie. W pewnym momencie wiedziałam już, że muszę mieć jakąś stałą pracę z pensją co miesiąc, bo w gospodarstwie całymi miesiącami pracuje się bez pieniędzy. Zboże sprzedaje się latem, pieniądze są, ale muszą starczyć na cały rok. A wiadomo – dzieci chodzą do szkoły. Pamiętam, że jak zbliżały się święta, czy Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy to mi się płakać chciało, bo nie miałam pieniędzy, żeby zrobić im prezenty. Jakaś czekoladka się znalazła, ale chciałam tym dziewczynom kupić coś więcej, a nie było za co. Były rzeczy, za które musieliśmy płacić i potem nic nie zostawało. Święta spędzaliśmy zwykle w smutnym nastroju, w poczuciu bezradności, bo przecież tak ciężko pracowaliśmy na gospodarstwie, tak bardzo chcieliśmy, żeby choć święta przeżyć radośnie, coś sobie kupić, a nie mogliśmy. I wtedy podjęłam decyzję, że muszę pójść do pracy.

Długo Pani o tej pracy myślała?

Pomyślałam i zrobiłam. Usiadłam kiedyś z mężem, powiedziałam mu:

– Wiesz co, Zbyszku… To nie może tak być.

Ciągle żyliśmy nadzieją, że coś w tej gospodarce się zmieni. Ale w końcu powiedziałam STOP, bo wiedziałam, że nie mamy wpływu na politykę, na przepisy. Np. gdy mieliśmy owce, dużo pieniędzy otrzymywało się po strzyżeniu i cieszyliśmy się na to. Ale polski rząd podpisał umowę z Nową Zelandią na import ich wełny. Jeździłam wtedy od skupu do skupu i nikt nie był zainteresowany kupnem mojej. To po co tyle pracy, wysiłku? Dlaczego nikt na górze nie pomyślał o nas, o swoim kraju, o swoich ludziach, którzy coś tworzą, żeby nas jakoś ochronić? Nie mogłam tego zrozumieć. Nie lubię polityki. Jak sama sobie nie wypracuję to nikt mi nic nie da.

A jak Pani było czasem tak ciężko to jak sobie Pani dodawała otuchy?

Zawsze miałam przyjaciół wokół. Nie uznawałam swojego życia za złe, czy katastrofalnie ciężkie. Wszyscy tak żyli. Sąsiedzi też. A jak się coś udało to traktowałam to w kategorii szczęścia. Ogólnie dobrze wspominam ten okres dzięki ludziom, którzy przewijali się przez nasz dom. Np. przyjeżdżała na tydzień na wakacje moja kuzynka, a potem mówiła, że zostanie jeszcze jeden tydzień i tak zostawała całe dwa miesiące. Ci ludzie przyjeżdżali do nas jak na najlepsze wakacje w swoim życiu. Te wspólne kolacje wieczorem! Jak już nie było co jeść to była cebula duszona, którą bardzo lubię.

Bardzo dużo pomogła mi taka książka, Pollyanna. Ona prowadziła mnie przez życie. Jak dopadał mnie smutek to brałam sobie tę książkę i grałam w grę, w którą grała bohaterka: Co jest dobrego w tym co mnie teraz spotkało? Nie patrz co jest złe, patrz co jest dobre, mówiłam do siebie. Nie zapomnę jak staraliśmy się o kredyt na krowy. Myślałam sobie wtedy: Boże, żeby dano nam ten kredyt, bo wtedy już nawet widmo komornika było nad nami. We wsi było nas trzy przyjezdne z zewnątrz rodziny. I tamci kredyt dostali, a my nie. Byłam załamana, nie widziałam już żadnej deski ratunku, żeby przeżyć i to był moment kiedy zdecydowałam, że muszę zacząć pracować. A potem okazało się, że kredyty poszły w górę, koniunktura na krowy spadła i oni przez to zbankrutowali. A ja się uratowałam. Więc nie ma co. Jak coś się nie uda być może tak ma być.

Miałam wtedy 43 lata. Było trudno znaleźć pracę po tylu latach gospodarzenia, życiu na odludziu, choć oczywiście byłam wśród ludzi. Należałam do koła gospodyń, chodziłam z gitarą, inspirowałam starsze ode mnie panie, nie usiedziałam w miejscu. Próbowałam we wsi działać społecznie. Przedtem działałam w harcerstwie, siostra też. Tak zostałyśmy wychowane.

Kiedy nauczyła się Pani grać na gitarze?

Mój starszy o 2 lata brat nauczył mnie wszystkiego. Nauczył mnie też łazić po kryptach, grać w szachy. Taki prawdziwy starszy brat, który brał mnie za rękę i mówił: Chodź, teraz pójdziemy do trupiarni. I pokazywał mi różne zakamarki, kopaliśmy, grzebaliśmy. Marzył o tym, aby być archeologiem, a ja mówiłam, że będę jego pomocnikiem, będę chodzić za nim i też grzebać w ziemi.

Ile miała Pani lat jak pierwszy raz poszła z nim w takie tajemne miejsca?

6-7 lat. Zaszczepił mi to od dziecka.

Więc tak: grałam na gitarze, prowadziłam gospodarstwo, plewiłam buraki na 5 hektarach. Przed obiadem, po obiedzie. A potem przeszedł ten moment kiedy miałam 43 lata. Powiedziałam sobie, że muszę mieć regularne pieniądze. Na chleb, na książki, zeszyty czy ołówki dla dzieci, bo inaczej zwariuję. Znalazła się praca w sklepie z męskimi garniturami w Ząbkowicach. Daleko, ale zdecydowałam się spróbować tym bardziej, że z mojej wsi jeździła tam samochodem koleżanka, więc mogłyśmy koszty dzielić na pół. Cudna praca. W końcu kontakt z ludźmi. Na wsi miałam tylko tych moich przyjaciół, czasem spotkania w kole gospodyń wiejskich. Poza tym byłam sama z dziećmi i z krowami.

Nie mogłam się nacieszyć tymi ludźmi. Każdy kto przychodził był przeze mnie hołubiony. Ludzie polubili ten sklep, polubili mnie, małą uśmiechniętą dziewczynę. Coraz więcej zaczęło ich tam przychodzić, nawet licealiści po szkole. To był całkiem duży sklep, były dwa stoliki i zrobiłam z niego taką kawiarenkę. Oni tam przychodzili, żeby nie czekać na zewnątrz na autobus, a potem kiedy były matury miałam zamówienie na 40 garniturów, bo wszyscy chcieli kupować u mnie. Mnóstwo znajomości i przyjaźni. Szef był w szoku. Na początku się krzywił na moje „dziwne” pomysły, ale później zobaczył zwiększone obroty i dał mi wolną rękę. Potem dostałam jeszcze stoisko z butami. Wtedy zdałam sobie sprawę, że kontakt z ludźmi daje mi niewiarygodną siłę i radość.

Po raz drugi, prawda? Bo najpierw dzięki tym przyjeżdżającym przyjaciołom.

Tak. Takie uskrzydlanie. Nie wiem skąd to się brało.

Płynie we krwi u niektórych.

Tak, chyba tak mam po prostu. Po 3 latach pracy w sklepie, w 1996r. dostałam propozycję pracy w kopalni złota w Złotym Stoku. Otwierano turystyczną trasę podziemną i szukano przewodników.

– A ile będę zarabiać, zapytałam.

– 500 zł. W sklepie zarabiałam 1500 zł, wtedy to było dużo. Bardzo się wahałam. Zaproponowałam, że w tygodniu będę pracować w sklepie, a w weekend spróbuję być przewodnikiem. Dziobałam wszystko: historię, geologię, geografię. Uczyłam się nocami, nocami wyjeżdżałam z kolegą do dzikiej sztolni, oglądałam jak to wygląda. Jak w coś wchodzę to całym sercem.

Ale dlaczego zwrócono się akurat do Pani?

Jak wydoiłam krowy, wszystko wysprzątałam i położyłam dzieci spać, to miałam czas albo na czytanie, albo na penetrowanie. Uwielbiam podziemia od zawsze. Od tych 6 czy 7 lat kiedy brat zabierał mnie w różne katakumby. W okolicy były kopalnie, więc jest mnóstwo dzikich wejść w lesie i kiedyś ten kolega pokazywał mi je, np. Sztolnię Lisią. Jak tam weszłam to nie chciałam wyjść. Mówiłam mu: jeszcze tu zobaczmy, tam wejdźmy, tam odkopmy. W podziemiach, w tej ciszy jestem w swoim żywiole. Potem chyba dlatego pokochałam też pływanie. I tak to się zaczęło. Jak kolega zorientował się, że mnie to bawi to zwiedzaliśmy wszystkie okoliczne sztolnie. I dlatego kiedy otwarto kopalnię złota tak mnie namawiał. W końcu zdecydowałam się na weekendy. Moja pierwsza grupa:

– Witam, oprowadzę państwa.

I zaczynam opowiadać ile ja już wiem. Nazwiska, daty. A ludzie tak stoją biedni, słuchają, ale widać, że nie do końca ich to interesuje. I wtedy na tym moim pierwszym oprowadzaniu zdałam sobie sprawę, że to nie chodzi o daty i nazwiska. Nagle po prostu powiedziałam im:

– Wiecie państwo, znałam tą sztolnię na dziko jeszcze. Nie było tego wejścia, tylko tutaj przechodziliśmy – i zaczynam pokazywać jak trzeba było się przeciskać. Żeby to pokazać wzięłam chłopczyka i mówię: spróbuj się tutaj przecisnąć. I zaczęłam opowiadać normalnie, tak jakbym opowiadała przyjaciołom, a nie recytować wyuczone teksty. I tak to się zaczęło. Opowiadałam po swojemu. Rysiu, ten kolega, który został prezesem kopalni, złościł się trochę, że nie wymieniam dat.

– Ale jest broszurka za 5 zł, odpowiadałam. Jeśli ktoś chce znać daty może ją sobie kupić. A jak ja mówię o datach to dzieci się nudzą. A ja oprowadzam bardziej pod dzieci.

Wiem po sobie. Jak już mi się czasem udało gdzieś wyjechać z dziećmi za uzbierane pieniądze to patrzyłam na nie czy im się oczy iskrzą, czy się cieszą. Bo ja cieszę się kiedy one się cieszą. Więc tutaj oprowadzałam tak, żeby dzieci wyszły zadowolone, żeby mówiły: WOW, ale tu fajnie! A dorosłych zachęcałam, żeby podeszli i zapytali się, jeśli interesują ich jakieś daty czy inne szczegóły.

Wydaje mi się, że o wiele fajniej doczytuje się daty później, kiedy zna się całą historię, tą tajemniczą otoczkę.

Właśnie. I teraz kiedy zatrudniam przewodników rozmawiam z kimś 2 minuty i już wiem czy się nadaje czy nie. Wiedzę trzeba mieć, wiadomo. Ale opowiadamy „normalnie”. Latem jest trudniej, bo jest tyle grup, że nie dajemy rady opowiadać z takim pietyzmem jakbyśmy chcieli. Lepiej przyjechać poza sezonem, który trwa od maja do sierpnia. W maju i czerwcu mamy szkoły, po 70 autokarów dziennie, więc jest młyn. Oczywiście to nas cieszy, bo mogę zatrudnić aż 100 osób latem i 42 osób zimą. To też jest dla mnie ważne. Latem wypracowujemy tyle, że zimą mogę już trzeci rok utrzymać tylu pracowników. Chciałabym zatrzymać ich wszystkich na cały rok, bo są cudni, ale nie jestem w stanie. Z punktu widzenia biznesowego powinnam kopalnię zamykać na 6 miesięcy poza sezonem, zaoszczędziłabym dużo pieniędzy, ale oni byliby bez pracy. I potem nie miałabym ich już latem, bo pojechaliby szukać pracy gdzie indziej. Z tych, których zwalniam na zimę 99% wraca potem w kwietniu. To jest dla mnie wielka radość. Po prostu na zimę szukają innego zajęcia.

Np. jeden z moich najlepszych przewodników pojechał do Anglii. Miał rodzinę, chciał się dorobić. Powiedziałam: Rozumiem, jedź. Po dwóch latach wrócił do mnie i chciał znowu pracować. Przyjęłam go, bo był naprawdę świetny. Z kolei jeden z kelnerów z restauracji przyszedł i powiedział, że chce się rozwijać i pojechał pracować do Wrocławia. Po roku wrócił mówiąc, że zarobki miał podobne, ale wyższe koszty utrzymania. Za to atmosfera pracy była bez porównania gorsza. Czuł się jak pionek, nie jak człowiek. Ja podchodzę do każdego życiowo. Znam mniej więcej sytuację rodzinną swoich pracowników, wiem kogo nie mogę zwolnić zimą. Ale dzięki temu, że wyjechał przywiózł nowe pomysły, taki powiew świeżości do naszej restauracji, nabrał ogłady. Więc ten wyjazd okazał się z korzyścią i dla niego i dla nas.

Myślę, że teraz zyskała Pani lojalnego, świadomego pracownika. „Byłem, widziałem, wybieram pracować tutaj.”

Dokładnie. Trzeba próbować, ale nie wolno palić mostów za sobą. A miałam takie sytuacje. Ktoś u mnie przezimował, a zimą praca jest tu lekka, jest jej mało. A potem przed sezonem mówił mi, że od jutra nie przychodzi, bo dostał lepszą pracę. To boli. Jeśli ktoś powie mi miesiąc przed to ja to zrozumiem. Nikogo nie chcę blokować, znajdę sobie inną osobę, ale muszę wiedzieć wcześniej. Miałam tak np. w zeszłym roku. Bardzo ważna osoba w naszym zespole zrezygnowała z dnia na dzień. Dosłownie firma uklękła wtedy na jedno kolano. Na szczęście właśnie wtedy wróciła córka. Gośka podróżowała po świecie, ratowała dzieci na Filipinach, była w Indiach, Chinach. Nie nadążałam gdzie ona jest i nie liczyłam na nią. Aż pewnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że ma już dość podróży i chce wracać. Zakochała się w chłopaku z Wałbrzycha i wrócili tu razem. To się na szczęście nałożyło w czasie, więc nie odczułam braku.

Szczęściara…Ale wróćmy chronologicznie do wydarzeń. Jak długo pracuje Pani i w sklepie i w kopalni?

Miesiąc. Ale już po pierwszym oprowadzaniu wiedziałam co wybiorę. Kocham oprowadzać ludzi, opowiadać im, pokazywać zakamarki i dzielić tym co czuję. Po tych 2 dniach pracy wiedziałam, że to jest to, że to jest moje miejsce i zaraz w poniedziałek opowiedziałam o tym szefowi i złożyłam wypowiedzenie. Szef był zły i tego samego dnia zrobił mi remanent w sklepie, który wyszedł dla mnie niekorzystnie. Były braki, ale przecież garnitur nie może zaginąć, ani nikt go ukraść nie może, bo jest duży. Musiałam zapłacić za ten brak i to pomogło mi podjąć decyzję. Gdyby mnie poprosił, to ja pewnie bym tam jeszcze została, ale byłam bardzo rozżalona. Nie byłam wtedy zbyt asertywna, długo musiałam się tego uczyć.

Przez ten miesiąc nie mogłam się doczekać kolejnych weekendów pracy w kopalni. Było nas tylko czworo: 2 przewodniczki, księgowa i prezes. To była spółka należąca w 40% do gminy i w 60% do 12 udziałowców, którzy zainwestowali w kopalnię, aby można było otworzyć trasę turystyczną. Ale zarówno inwestorzy, jak i kolejni prezesi zawsze byli z zewnątrz i nie bywali tu.

W 1997r. była powódź i z powodu paniki zasianej przez media, że tu jest zaraza i woda niezdatna do picia, turyści przestali przyjeżdżać. Ledwie się to trochę rozhulało, a tu powódź, a potem powtórka w 1998r. Udziałowcy tracili cierpliwość i chcieli dywidendy. Urzędowali we Wrocławiu i przyjeżdżali tu 2-3 razy w roku. De facto ja to wszystko prowadziłam, zajmowałam się księgowością, kadrami, oprowadzaniem, wymyślaniem nowych pamiątek. Kiedy zgłaszałam im konieczność jakiś napraw machali na to ręką i czułam, że idzie to w złym kierunku. Ówczesny burmistrz zapytał mi się wtedy czy chcę wydzierżawić tą trasę, bo wiedział, że nią żyłam. Ogłoszono przetarg i łut szczęścia, bo bym przegrała. Jedno wejście do banku uratowało mi życie. Całość dokumentacji przygotowałyśmy razem z koleżanką Beatą i miałyśmy wydzierżawić trasę razem. Wadium 10 tys. zł, roczna dzierżawa 180 tys. zł. Koleżanka miała bogatego przyjaciela, który pożyczył nam pieniądze. Dwa dni przed rozstrzygnięciem przetargu byłam przypadkowo w banku i na pożegnanie powiedziałam:

– Trzymajcie kciuki, żebyśmy wygrały ten przetarg. Wszyscy wiedzieli o co chodzi. A jedna koleżanka pracująca w tym banku pyta się:

– Ela, a Ty kiedy wpłacisz?

– Ale co?

– Jak, co? Wadium.

– Przecież Beata wpłaciła.

– Nie, Beata wpłaciła na jakąś inną firmę.

Okazało się, że miesiąc wcześniej założyła z przyjacielem firmę w innej gminie, bo tutaj bym się wszystkiego dowiedziała i wadium wpłaciła na tamtą firmę. Gdyby nie wizyta w banku poszłabym na przetarg i dowiedziała się, że jestem pominięta. Przetarg miał być za 2 dni, to była ogromna kwota a ja jej nie miałam. Powiedziałam o tym mężowi, razem zastanawialiśmy się skąd pożyczyć pieniądze i przyszedł nam do głowy dziadek, który niedawno dostał tzw. sybirackie, odszkodowanie za pobyt na Syberii. Ale dziadek mieszkał w Jeleniej Górze! Pożyczyliśmy samochód, pojechaliśmy, dziadek wypłacił nam pieniądze i następnego dnia rano pojechałam do banku wpłacić je. Do pracy poszłam normalnie i mówię do Beaty:

– Jutro mamy przetarg. Ciekawe kto będzie startował.

A Beata – No, ciekawe.

Udaje?

Tak. Nazajutrz przyszła ze swoim przyjacielem na przetarg. Ja też byłam i nie zapomnę tego momentu. Zostajemy poproszone o wadium, ona przechodzi koło mnie z dokumentem w ręku i uśmiecha się. Pada pytanie czy ktoś ma jeszcze. I wtedy odzywam się ja. Widzę jej przerażone i wściekłe oczy. Zaproponowałam dzierżawę o 1 tys. zł wyższą, na 181 tys. zł, ale to nie miało wielkiego znaczenia, bo moja firma była stąd, a tamta z innego województwa, więc podatki trafiałyby gdzie indziej.

Czyli wygrywa Pani przetarg na…

zarządzanie trasą turystyczną kopalni na 10 lat i mogę to robić tak jak chcę. Po pierwszym roku (1999r.) nie byłam w stanie uzbierać kwoty na dzierżawę i musiałam dołożyć z gospodarstwa.

A co mąż przez wszystkie te lata?

Został na gospodarstwie. Ja prowadziłam je merytorycznie i logistycznie, ale na ciągniku jeździł on i to on wykonywał ciężkie prace. Wierzył we mnie. Jak trzeba było pieniędzy to ja szłam do banku, jak przychodził do nas komornik, a bywał często, to ja z nim negocjowałam. Takie ważne decyzje spadały na mnie niestety. Mąż żył w swoim świecie, męskim, gdzie mi nie wolno było wstępować. Wychodził pod sklep, do kolegów. Takie były zwyczaje na wsi – chłopy się spotykały i piły. A ja musiałam ogarniać dzieci i całą resztę. To mi się wydawało normalne, bo wszyscy tak robili. Pod sklepem był nie tylko mój mąż, byli sąsiedzi, a nawet sołtys. Wiedziałam, że nie przyjdzie mi pomóc, że muszę poradzić sobie sama.

Wiedziałam też, że w kopalni muszę się mocno zmobilizować, żeby mieć pieniądze dla siebie. Nie sztuką było przecież pracować tylko na czynsz dzierżawny. Wymyślałam różne rzeczy nie angażujące pieniędzy, bo ich nie było. Tak powstało Muzeum Przestróg, Uwag i Apeli.

Kopalnia Złota, Złoty Stok, Muzeum
fot. Dorota Krajewska-Roszyk

Widziałam i obfotografowałam te tablice. Są niesamowite: Nie myj jaj przed skupem, Nie sikaj do zlewu, Nie rzucaj młotkiem będąc na rusztowaniu.

To był pomysł z biedy. Daliśmy ogłoszenie, że kto przyniesie jakąś tabliczkę wchodzi za darmo i w ciągu bardzo krótkiego czasu mieliśmy już muzeum. Przyniesiono mnóstwo tabliczek. A potem napisano o tym w Rzeczpospolitej, przyjechał do nas Newsweek, zaproszono nas do Programu MdM i mieliśmy dzięki temu świetną reklamę. Na koniec programu p. Mann powiedział:

– Pani Elu, ja też się przygotowałem do naszego spotkania. Nie mam wprawdzie samej tabliczki, ale zdjęcie tabliczki z basenu, na którym byłem: „Nie sikaj do basenu, szkodzisz sobie i bliźniemu”.

Informacja o tabliczkach mocno pofrunęła w świat i mieliśmy dzięki temu mnóstwo odwiedzających.

Czyli tanim sumptem, ale dobrym pomysłem można wiele osiągnąć?

Tak. Przyjeżdżali ludzie i pytali się dlaczego nie wyremontuję budynku restauracji. Ale jak się nie ma pieniędzy to nie można w jednym roku naprawić np. wszystkich dachów. Działałam na zasadzie powolnego dreptania do przodu. Dzięki muzeum zarobiłam na remont pierwszego dachu. W kolejnym roku wyremontowaliśmy właśnie dach restauracji i zrobiliśmy bar. Restauracja nie miała jeszcze okien, drzwi były wywalone. Budynek był w strasznym stanie i odnawialiśmy go po malutku. Jak się cieszyliśmy kiedy kupiliśmy pierwszy komputer!

I staraliśmy się wymyślać rzeczy niedrogie, ale przynoszące niewspółmierny wynik. Ścianka wspinaczkowa, zwiedzanie z fabułą, czyli trochę inaczej niż standardowo z przewodnikiem, wykonując pewne zadania. Co roku wprowadzaliśmy coś nowego. Np. Jeden chodnik był zalany wodą. Zaczęło się od dwuosobowego dmuchanego pontonu, na który mogliśmy sprzedać 2 bilety. Ale ponieważ ze ścian wystają różne ostre rzeczy to ponton pękał, ludzie wpadali do lodowatej wody i wracali pieszo w wodzie ciągnąc go za sobą. Wiedzieliśmy, że musimy go zmienić. Na złomie kupiłam łódkę za 600 zł. Ja cię, 600 zł! Miałam nadzieję, że to się zwróci. Pomalowaliśmy ją pięknie i mogło już pływać 5 osób. Potem okazało się, że na ten spływ jest duże zainteresowanie i zamówiliśmy już specjalną płaskodenną łódkę na 16 osób. Czyli rozwój metodą ewolucji. Ja podziwiam, tu niedaleko są parki tematyczne w Krasiejowie, czy Bałtowie. Pojechałam do Bałtowa przed budową, a potem po roku wszystko stało już gotowe, cudne budynki, roślinność, dinozaury. Jak to fajnie. Ale potem pomyślałam, że my to tworzymy sami i cieszymy się z każdego kroku całą załogą. Na biznes są dwie metody: albo ktoś ma pieniądze i tworzy coś w ciągu jednego roku, a my to robimy 20 lat i cieszymy się przez 20 lat. Że znowu zrobiliśmy coś nowego i zaskoczymy turystów.

A kiedy kupuje Pani kopalnię?

Płacąc dzierżawę oddawałam 75-80% swojego obrotu, więc zostawało mi naprawdę mało. Robiłam niezbędne remonty, ale nie mogłam robić inwestycji. To spółka miała dbać o bezpieczeństwo chodników, ale robili to niechętnie. Marzyłam o tym, żeby mieć choć 2% udziałów i móc usiąść z nimi przy stole i powiedzieć:

– Słuchajcie, tam grozi zawalenie, są turyści, musimy to naprawić. Oni na Walnych Zgromadzeniach decydowali czy wypłacać dywidendę czy inwestować i jak nikt nie mówił inwestować to wiadomo, że się pieniądze rozchodziły na dywidendy. Aż pewnego razu znalazł się udziałowiec, który miał problemy finansowe i zwrócił się do mnie czy nie chcę kupić jego udziałów.

– Chcę, natychmiast chcę!

Kupiłam od niego moje pierwsze 12% (z tych 60%), a później nastąpiła lawina. Pozostali też powiedzieli, że chcą sprzedać swoje udziały, bo tu jest marny biznes i chcieli zainwestować w Kopalni Uranu przy Jaskini Niedźwiedziej, bo tam to dopiero spodziewali się zysków. Oczywiście chciałam kupić te udziały, ale potrzebowałam 600 tys. zł. Chodziłam po bankach chcąc dać w zastaw kopalnię i moje gospodarstwo. W końcu trafiłam na młodego, fajnego dyrektora w jednym z banków, opowiedziałam mu ile mam pomysłów, że ta kopalnia to skarb, że będzie przynosić wystarczające dochody na spłatę kredytu i on powiedział, że chce tu przyjechać i zobaczyć. Oprowadziłam go po tych ruinach, nie było wszystkich dachów.

To był prawdziwy bankowiec. Bo jak ma bank pożyczyć pieniądze tylko na liczby w sprawozdaniach finansowych czy prognozach? Tam można pokazać wszystko. A w ogóle pieniądze pożycza się człowiekowi, który albo jest rozsądny i zrobi wszystko, aby je zwrócić, albo nie. Przez lata byłam bankowcem, wiem co mówię.

Całe szczęście, że trafiłam na niego. Opowiedziałam mu o swoich pomysłach, miałam już wszystko ułożone w głowie. I on się zgodził. To był 2001r. Wzięłam kredyt na relatywnie krótko, bo na 5 lat. Chciałam jak najszybciej go spłacić, więc przez te 5 lat najważniejszy był ZUS, US, pracownicy i kredyt. Jak coś zostało to dobrze, a jak nie to przynajmniej wiedziałam, że mam opłacone wszystkie te obowiązkowe obciążenia.

Właścicieli spłaciłam i stałam się większościowym udziałowcem kopalni mając 65%. Jednocześnie obowiązywała umowa dzierżawy, więc płaciłam z jej tytułu sama sobie, a potem pieniądze z powrotem inwestowałam w kopalnię. Później wybrano nowego burmistrza, któremu nie podobał się ten układ. Zażądał ode mnie oddania udziałów gminie. – Ale ja je kupiłam i nie oddam, powiedziałam.

– Zrobię Panią prezesem, nęcił.

– Nie potrzebuję być żadnym prezesem, ja jestem teraz sama sobie prezesem.

I zaczęły się z nim problemy. Męczył mnie przez 12 lat.

Będąc współwłaścicielem kopalni wzięłam się za bezpieczeństwo. Wyremontowałam chodniki, wymieniłam obudowy. Cokolwiek zarobię, inwestuję dalej w kopalnię i atrakcje wokół niej, np. park techniki, escape rooms, mam pomysł na sztolnię gdzie bije woda mineralna i ciągle jest coś. Chcę wykupić wszystkie udziały od gminy.

Chce Pani sprzedawać wodę z tej sztolni?

Myślę, że tak. To super temat. Realizuję jeden pomysł i pojawia mi się następny.

Kolejne miejsca pracy i dodatkowe pieniądze dla kopalni i dla gminy? Jest piwo, teraz będzie woda.

Tak. Chcę zająć się tą sztolnią, odwodnić ją, zabezpieczyć. Jest śliczna! O źródle wiem z niemieckich dokumentów, wodę trzeba zbadać od nowa, bo sztolnia była zasypana przez 100 lat. Nikt o niej nie wiedział. Odkryliśmy ją przypadkowo. Wyszperałam w archiwum, że ta woda była o wiele lepsza niż w okolicznych uzdrowiskach.

A jak sobie Pani radziła z trudnymi ludźmi, z tym burmistrzem?

Najczęściej złość wyzwala złość. Już dawno temu zdałam sobie sprawę, że w takich sytuacjach nie można reagować złością, bo nic z tego dobrego nie wyjdzie. Wydaje mi się, że najgorsze dla osoby reagującej złością jest to, że druga strona nadal się uśmiecha. Mówi: Dobrze, przyjmuję to, nie zgadzam się, ale proponuję to i to. To banalne, ale po prostu bycie dobrym. Nikt mnie nie zmusi do podłego czynu. Pisano na mnie donosy do urzędów, zarówno anonimowe, jak i podpisane imiennie. Mogłam przecież zrobić to samo, ale brzydzę się czymś takim i nigdy tego nie zrobiłam. Sprawiedliwość i tak i tak wypłynie. Przyjmowałam to jakoś. Oczywiście wściekałam się, czasem ogarniała mnie bezradność, płakałam. Był taki moment kiedy kazano mi zdemontować park techniki na dwa miesiące przed otwarciem, bo nadzór budowlany dostał donos, znalazł jakąś nieprawidłowość i musiał ją sprawdzić.

Zrobiła to Pani?

Musiałam. Wynajęłam dwa olbrzymie bardzo drogie dźwigi, wyrywaliśmy umocowania i przenosiliśmy całą prawie gotową wioskę na drugi plac. Musiałam uzupełnić dokumenty i po roku budynki mogły wrócić na swoje miejsce. To bolało, również finansowo. Otwarcie wioski opóźniło się przez to o cały rok. Niestety na głupotę ludzką nie ma rady. Trzeba zacisnąć piąstki i iść do przodu. Nie pojechałam wtedy na urlop, odmówiłam sobie jeszcze innych rzeczy.

Mieszkańcy Złotego Stoku podchodzili do mnie na początku z rezerwą. Ma kopalnię złota, nie płaci podatków, jak głosił burmistrz. Postrzegana byłam jako taka cwaniura, która dorabia się na ich plecach, bo to przecież ich kopalnia. Długo taki wizerunek funkcjonował. Pomagałam gdzie mogłam, np. w szkołach, przedszkolach, klubach, czasem coś sponsorowałam, ale się tym nie chwaliłam. To pozostawało między mną a daną instytucją. Niektórzy wiedzieli, że można do mnie przyjść, że jak tylko mogę to pomogę, że domy dziecka mają u mnie zawsze wstęp wolny, ale generalnie opinia była taka, że Szumska dorobiła się na krwawicy miasta. Wiedziałam, że muszę zrobić coś takiego co ich przekona do mnie, coś dobrego. I mój serdeczny przyjaciel Piotrek wpadł na pomysł zrobienia Izby Pamięci.

– Niech oni zobaczą, że Ty żyjesz tym miastem, że pamiątki, które zbierasz są tu gloryfikowane, pięknie ułożone w gabloteczkach.

I tak zaczęłam robić Izbę Pamięci. Mieszkańcy pytali się po ile wejście, a ja mówiłam, że dla nich za darmo, bo przecież pomagają mi tą Izbę stworzyć, wpuszczają na swoje strychy. Chodziłam po strychach ludzi i pozwalali mi zabierać różne pamiątki.

Jak, osobiście?

Tak. Ile ja rzeczy tam znalazłam! Niewiarygodne, że tyle lat po wojnie znalazłam stare gazety, zdjęcia, piękne poniemieckie biurko, różności. Niesamowita przygoda. Wszystkie pamiątki są podpisane imiennie kto jest darczyńcą. Ludzie zaczęli przychodzić, a ja siadałam z nimi i opowiadałam. To był przełom. Przedtem przez 20 lat organizowałam Barbórkę ze Mszą Świętą w podziemiach kopalni i poczęstunkiem w restauracji, ale to było tylko jeden raz w roku. Z resztą jednego roku byłam tak zdołowana dokuczaniem burmistrza, że nie miałam siły na Barbórkę i jej nie zrobiłam. Ludzie się do niej przyzwyczaili i przychodzili pytać dlaczego jej nie będzie. Jak się dowiedzieli to coraz bardziej zaczęli brać moją stronę. Zaakceptowali mnie, a nawet proponowali, abym kandydowała na burmistrza w kolejnych wyborach. Mówili: Pani potrafi coś zrobić, jak Pani bierze coś w swoje ręce to to ożywa.

Ale wolała Pani kopalnię…

Polityk ze mnie żaden. Ktoś na niego pluje, a on mówi, że deszcz pada. Mieszkam w Złotym Stoku dopiero od 2007r., tu na górze, nad Izbą Pamięci (przyp. tuż przy wejściu do kopalni). Uwielbiam jak Ci ludzie zapraszają mnie na swoje strychy i do piwnic. Czasem idą ze mną i też patrzą, a czasem nie. Potem znoszę skarby i pytam się czy mogę zabrać, czy mam zapłacić. Ostatnio na 12 takich spontanicznych odwiedzin do 11 domów mnie wpuszczono. Kiedy idę przez miasto jestem już postrzegana jako ta zakręcona pozytywnie i ludzie traktują mnie życzliwie. Kiedyś jedna starsza Pani woła do mnie:

– Pani Szumska!

– Co się stało?

– Pani jeszcze u mnie na strychu nie była!

– Będę.

– Bo ja już posprzątałam i czekam (śmiech).

Jak dodawała sobie Pani energii jak było ciężko?

Znowu ludzie. Przychodzili do mnie, pocieszali mnie. I robienie dobrych rzeczy, ale nie na pokaz, tylko zgodnie ze sobą. Mama mnie tego nauczyła.

Co jeszcze oprócz kopalni, eksplorowania i szperania Pani lubi?

Uwielbiam też podróżować. Staram się wyjeżdżać dwa razy w roku przed i po sezonie, kiedy nie ma tu dużo ludzi. Zwiedzam świat i podglądam. To jest takie moje zboczenie zawodowe. Jak widzę jakąś atrakcję turystyczną to oglądam ją i wprowadzam potem u nas.

Co takiego przywiozła Pani z podróży co powstało tutaj?

W parku techniki mamy labirynt strachu, który zaczyna się od takiej tulei, która się kręci i turysta przechodząc przez mostek w tej tulei ma wrażenie, że kręci się most. Błędnik wariuje. Widziałam to w Rumunii przy zamku Drakuli. Obejrzałam, obfotografowałam, poprosiłam właściciela o pokazanie jak to działa od kuchni i zbudowałam dokładnie takie samo. Z resztą labirynt strachu jest bardzo podobny do tego w Rumunii. Inne drobne rzeczy jak ławki, czy takie specjalne ładne tablice informacyjne też. Jak już ktoś to wymyślił to ja nie wyważam otwartych drzwi i zwyczajnie powielam.

Jak reaguje Pani rodzina na te pomysły, na dość nietypowy sposób na życie?

Nie jestem typową mamą. Ale pewnie trzeba by zapytać dzieci. Gośka jest szaloną podróżniczką jak ja. Marta jest poukładana, ma dwójkę dzieci. Kiedy odeszłam od męża zamieszkałam tu z dziećmi w pomieszczeniach na górze, które wyremontowałam. Jeszcze jak przyjeżdżałam do pracy dzieci uwielbiały to miejsce. Gośka z kuzynem Grześkiem wymyśli np. postać gnoma. Wycięła w worku jutowym dziurę na ręce i głowę i przewiązała się paskiem. Idę kiedyś z grupą i słyszę nagle „pi, pi, pi”. Wszyscy byli zdziwieni, ja też. A potem pojawiały się i znikały małe postaci w jutowych workach. Okazało się, że to Gośka i Grzesiu biegali po chodnikach i wydawali te dźwięki. Musiałam naprędce wymyślić legendę, że w naszej kopalni mieszkają gnomy. Historia okazała się hitem, więc wiedziałam, że muszę zatrudnić gnoma na stałe.

W Złotym Stoku mieszkał Pan Gienek, dziś już świętej pamięci, który był karłem. Miał garb i mówił samogłoskami. Wymarzona postać. Więc poszłam do niego do domu, tam było tak biednie, że żal ściskał i mówię mu, że szukam do pracy w kopalni gnoma. Nic nie będzie musiał robić, uszyję mu tylko specjalny kubraczek i ma sobie chodzić po kopalni, a ja będę turystom opowiadała, że to gnom. Patrzył i patrzył na mnie. Myślałam, że nic nie rozumie, a on nagle mówi: „A a ile?”. Panie Gienku, dogadamy się. I przyjęłam go do pracy. Był cudownym, wiarygodnym gnomem. Poznał świetnie kopalnię i kiedy dzieciaki goniły go to bez problemu potrafił się schować. Gasił lampkę i znikał w czeluściach.

Nie zapomnę jak oprowadzałam kiedyś studentów ze zblazowanym profesorem. Mówił, że jeździ po całej Europie i przyjechał z postawą „no co nam Pani tu pokaże ciekawego”. Mówię, że mam rudę arsenową. Phii, widzieliśmy w Szwecji. Żyłę złota. Widzieliśmy gdzieś tam. Gniazdo gnomów. Tak patrzy na mnie… Co? No gnomy mamy. Jakie gnomy? Gnoma, gnomicę i małe, tylko jest nieoswojone. Idziemy dalej, stajemy przy mapie kopalni już wewnątrz i przybiega do mnie Gienek i krzyczy na mnie, bo skończyła mu się nafta do lampki. Obiecałam, że będę mu ją zawsze dawać, a tego dnia zapomniałam. I krzyczy na mnie strasznie po swojemu. A ja na to: Jak skończę to Panu dam. Profesor stał jak wryty i pyta się kto to. To właśnie ten gnom. Co on chciał? No nafty nie miał w lampce. On był absolutnie wymarzony do tej roli, z tym garbem, nie trzeba było żadnej charakteryzacji. Jeden ze studentów pyta się co oni jedzą. Odpowiadam, że gruszki. Tak mi strzeliło do głowy. Że podejrzałam ich kiedyś w nocy i jedzą gruszki. Profesor był osłupiały i całkiem serio powiedział, że tyle podróżuje, ale jeszcze takiego miejsca nie widział. Na koniec dnia przychodzi do mnie przewodniczka i mówi, że znalazła cały worek gruszek przy wejściu do kopalni. Studenci pojechali po nie i przywieźli je gnomom 🙂 I tak dzięki Gosi postać gnoma jest do dzisiaj jedną z naszych atrakcji.

Ale co Pani dzieci mówiły jak rozważała Pani kupno kopalni?

Gosia mi to niedawno powiedziała. One były małe. Kiedy wpadłam do domu i krzyknęłam, że kupiliśmy kopalnię, że zastawiłam wszystko: dom, samochód, wszystko co było cenne to ona nie rozumiała co to znaczy i poszła do pokoju płakać. Bała się, że coś straci, że to jest niebezpieczne. Ale szybko zmieniło się to, bo jak ja je zabierałam to zawsze w atmosferze czegoś nowego do odkrycia, przygody i przyjazd tu zawsze kojarzył im się z zabawą. Brałam je na dzikie wyprawy, poznawałam teren z nimi. Starałam się im przekazać moją miłość do podziemi i to się udało.

Marta pomaga mi od zawsze. Mogę już wyjechać i zostawić kopalnię na miesiąc. Teraz ma małą Janeczkę, więc trochę się wycofała, bo rodzina jest dla niej najważniejsza. Fajnie. Ma tu swoją firmę i pomaga mi w prowadzeniu baru, restauracji, ma swój paintball i inne atrakcje. I wróciła Gośka. Na Filipiny pojechała jako wolontariuszka odbudowywać domy po huraganie Jolanda. Za dnia wszyscy dorośli byli zajęci budowaniem, ale dzieci błąkały się. Ona gdziekolwiek jedzie bierze ze sobą pacynki. Któregoś razu postawiła tekturę i coś zaczęła pokazywać szóstce dzieci. Po dłuższej chwili kiedy wyjrzała z za tektury była już setka dzieci. One nie znały teatru, telewizji, nie miały tam takich atrakcji, więc te kukiełki okazały się strzałem w dziesiątkę. Z traumatycznych przeżyć można dzieci wyciągać również tak, nie tylko odbudowując im domy. Byłam z niej bardzo dumna.

Pojechała również na Syberię śladami moich teściów. Taka niesamowita historia miłosna dziadków. Dziadek został skazany do Irkucka na więzienie i miał tam zostać stracony. Babcia wzięła dzieci i po kilku latach dotarła tam. Zamieszkała blisko więzienia. Gośka wzięła plecak i pojechała sama jej śladami, nie znając rosyjskiego. Babcia jej opisała, że ma jechać 2 tygodnie pociągiem, a potem 2 dni końmi i tyle Gosia wiedziała. Ale udało jej się dotrzeć do przyjaciółki Babci. Babcia mieszkała u rosyjskiej rodziny i tam była kobieta, która miała dziecko w podobnym wieku i męża gdzieś na zsyłce, więc zaprzyjaźniły się. Babcia do Polski wróciła 60 lat temu i odtąd się nie widziały. Gosia znalazła ten dom, otworzyła jej staruszka, przedstawiła się, że jest wnuczką Janki, a staruszka przywitała ją jakby pożegnała się z Janką wczoraj. Zachadi, zachadi. Postawiła wódkę, boczek. Gosia mówi, że jest wegetarianką i nie je mięsa, a staruszka na to, że to jest nasze, wegetariańskie. Chyba pomyliło jej się z naturalne. I Gosia jadła ten „wegetariański” boczek (śmiech). Zadzwoniła zaraz do Babci, kobiety pogadały sobie, były łzy. Były potem w kontakcie ze sobą przez pół roku, a potem Szura zmarła. Babcia kazała kupić wieniec i mówi do Gosi, żeby pojechała na pogrzeb. Gosia pojechała po raz drugi, a potem napisała książkę o podróży Babci do Irkucka za mężem i swojej, jak podążała śladami Babci. Taka właśnie jest. Ale jak poznała chłopaka to się ustatkowała i powiedziała, że już nie chce tyle jeździć.

Trafił nam się zupełnie nieoczekiwanie pensjonat. Znowu pojawiło się coś dobrego w moim życiu w odpowiednim czasie. Nie zabiegałam o to. Przyszedł człowiek i powiedział, że chce mi sprzedać pensjonat, ale ja nie miałam pieniędzy. Pensjonat był położony w lesie, otoczony cudnym drzewostanem. Cisza, spokój, ostoja niewiarygodna. Właściciel mieszkał w Warszawie a tutaj miał pracownika, który zarządzał „od … do…”. Budynek był najczęściej zamknięty, pomalowany tak sobie, dach dziurawy, przeciekający, w środku czuło się wilgoć. Coraz mniej było imprez, powoli umierał. Kiedy weszła tam Gośka powiedziała, że śmierdzi. Więc wywietrzyłyśmy go, wyrzuciłyśmy stare zawilgocone materace, które od lat zalegały w piwnicy i to z niej wydobywał się ten zapach. Posprzątałyśmy, pomalowałyśmy na czysto, wstawiłyśmy kwiaty do okien i to wystarczyło, żeby ludzie z ciekawości zaczęli znowu przychodzić. Gośka uśmiechała się w progu i zagadywała:

– Mamy dzisiaj pyszne ciasto, może byście Państwo weszli na dobrą herbatę? Działa pozytywnie na … i coś wymyślała.

Kto nie wejdzie? Na herbatę każdego stać.

Na początku ludzie przechodzili obok, chcieli wejść, ale jednak wstydzili się. Otwarliśmy więc szeroko furtkę i daliśmy potykacz na środku drogi z napisem: Zapraszamy na herbatkę, mamy pyszne ciastko. No i tak to się zaczęło.

Ale jak go Pani kupiła?

Na początku cena była kosmiczna – 4 mln zł, więc w ogóle nie myślałam o tym. Ale jak coś ma być moje to będzie. Właściciel nie znalazł kupca i po dwóch latach przyszedł do mnie mówiąc, że chciałby przekazać pensjonat w dobre ręce. Był z budynkiem związany emocjonalnie, tam brał ślub, tam chrzcił swoje dzieci. Mógłby to sprzedać znowu komuś z Warszawy kto przyjeżdżałby na trochę i budynek stałby w większości pusty i niszczał. A na przykładzie tego co widzi, że dbam o wszystko, podchodzę do rzeczy z pietyzmem, chciałby, żeby to było w moich rękach. Ale ja, mówię, nie mam takich pieniędzy. Powiedział, że proponuje mi mniejszą kwotę i spłatę w ratach przez pięć lat bez odsetek i tak, że udźwignę nawet bez kredytu. Poszedł mi bardzo na rękę i rzeczywiście jestem w stanie w sezonie wpłacić mu kwotę, która jest wymagana. Ta okazja przyszła w dobrym czasie dla nas. I Gośka ten pensjonat prowadzi.

To jest taki temat, który pojawia się coraz częściej. Rodzice tworzą firmę, dzieci nie chcą się nią zajmować i ludzie szukają kogoś kto przejmie ich biznes, ale chcą, aby przeszedł w dobre ręce. Kto ich pracę, spuściznę całego życia poprowadzi z sercem.

Rzeczywiście byłoby mi bardzo smutno gdyby żadne z moich dzieci nie chciało przejąć kopalni. Tyle pracy!

Ale jest szansa, że przejmą?

Tak, wszystkie. Generalnie słuchamy się i wspólnie decydujemy już teraz.

A jak się mieszka w pracy?

Dobrze. To jest o tyle fajne, że ruch zaczyna się o 9.00 a kończy o 18.00, więc nie jest źle. Po 18.00 siadam sobie pod parasolem, o tam, w tym pięknym miejscu. Strumyk szumi, jest cudnie. Plusy są takie, że nie wychodząc rano z domu przez 7 okien widzę całą kopalnię. Robię coś, np. pranie, układam rzeczy, chodzę w kapciach. Podchodzę do okna i widzę czy kasa jest otwarta, czy jest dużo ludzi, wyczuwam czy już trzeba zejść, czy nie. Oczywiście w trakcie dnia nie ma spokoju, bo cały czas ktoś przychodzi. Jest „Pani Elu” i „Pani Elu”. Dzisiaj moja praca polega na koordynowaniu kopalni, już nie zajmuję się np. menu. Mój kucharz Janusz jest w tym rewelacyjny. Przy zakupie pamiątek pracują te same osoby od lat, więc już wszystko jest dopracowane. Ja koordynuję, inwestuję, wymyślam nowe rzeczy. Ale czasem przychodzi ktoś i trzeba z nim usiąść. To jest teraz najczęściej moja praca. Przyjeżdżają tu różne osoby, mają różne pomysły. Może czasem coś razem zrobimy?

Pracuje Pani 7 dni w tygodniu?

Nie jest to męczące? Tak, 7 dni w tygodniu. Dlatego wyjeżdżam. Np. na tydzień na nurkowanie i wtedy wyłączam telefon, albo na narty z moimi dziećmi. Teraz staram się spędzać z nimi więcej czasu, bo jak popatrzę wstecz to była tylko praca, praca i praca. Moje relacje z dziewczynami są bardziej koleżeńskie. Tak mi nawet niedawno powiedziała Gośka. Lubimy wieczory kiedy siadamy sobie, pijemy drinka i palimy papierosa. Gośka nauczyła się przy mnie palić i opowiadamy sobie co było w ciągu dnia. One wiedzą, że jestem pochłonięta kopalnią, ale gdyby coś się stało to zostawię wszystko i pojadę dla nich na koniec świata. Nigdy ich nie zawiodłam w takich ważnych sytuacjach. Oni są dla mnie najważniejsi. Teraz chcę poświęcić im więcej czasu, jako mama i babcia. Marcyśka, wnuczka jest we mnie zakochana, bo bawię się z nią w poszukiwanie skarbów. Czołgamy się pod łóżko i szukamy skarbów. Wprowadziłam też taką zasadę, że jeździmy razem na wakacje. Raz jadę z Martą i jej maluchami, a potem z Gośką, Jackiem i ich partnerami, czyli z „dużymi dziećmi”.

Elżbieta Szumska Kopalnia Złota Złoty Stok
fot. arch. Elżbieta Szumska

A sama Pani wyjeżdża?

Teraz byłam z kolegą na nurkowaniu, po raz pierwszy bez dzieci. I nareszcie odpoczęłam (śmiech).

Co jeszcze jest odskocznią od pracy?

Łażenia po strychach, po górach, szukanie skarbów.

Ale będąc tu czuje Pani, że jest w pracy?

Nie.

Czyli jest Pani tą szczęściarą, która łączy pasję z pracą?

Jak się budzę rano to cieszę się na myśl o zejściu na dół do biura, bo wiem że czeka tam na mnie coś do zrobienia. Albo polecę do Izby Pamięci zobaczyć co nowego Marcin opisał z pamiątek. Czasem znajdujemy jakiś dynks. Nie wiadomo co to jest i szukamy zapamiętale, co by to mogło być. Np. po długich poszukiwaniach okazało się u profesora we Wrocławiu, że znaleźliśmy dwa średniowieczne krany, które są bardzo cenne. Dotarcie do takich informacji wymaga czasu i poszukiwań. Codziennie jest coś ciekawego i zaczynam dzień właśnie z taką ciekawością.

To ile godzin dziennie Pani pracuje?

Nie można tego określić. Od czasu kiedy poznałam takiego Piotrka, 33-letniego chłopaka, pasjonata Złotego Stoku, znalazłam w nim bratnią duszę. Zawsze takiej osoby szukałam, żeby ktoś razem ze mną dzielił tą pasję. Nie umiem cieszyć się sama. Z Piotrkiem wydaliśmy album o Złotym Stoku. Mogłabym o tym opowiadać godzinami, włożyliśmy w to mnóstwo czasu i serca. Jeździłam po różnych archiwach w Polsce, Niemczech, Czechach, po muzeach.

Znalazłam przepiękne muzeum Złotego Stoku w Niemczech, które założyli mieszkańcy tam przesiedleni. Zaprzyjaźniłam się z dyrektorem, Josefem Bognerem. Jak otwierałam Izbę to zaprosiłam go na otwarcie, ale on powiedział, że to za daleko i nie da rady przyjechać. Wsiadłam więc w samochód, przejechałam w nocy 800 km, przywiozłam go tutaj, gościł u mnie 2 dni, a potem odwiozłam z powrotem. On był w szoku, że ktoś poświęcił swój czas i zrobił coś takiego. Mam w nim wielkiego przyjaciela. Jeśli ma jakieś podwójne pamiątki to mi je daje. Ja też tak robię. Uwielbia porcelanę, więc dałam mu taki cenny różowy talerzyk z porcelany złotostockiej w podziękowaniu za prezenty od niego. Był bardzo wzruszony. Powiedział, że pierwszy raz dostał coś cennego z Polski, bo dotąd, jak współpracował z polskimi muzeami to one chciały tylko dostawać.

Teraz z Piotrkiem piszemy drugą książkę o rodzinie Guttlerów. To byli tacy potentaci tutaj, niesamowici ludzie. Oprócz prowadzenia swojego biznesu rozwijali miasto, bardzo dbali o nie, budowali szpitale. Znalazłam zdjęcie – skarb, na którym Wilhelm Guttler jest z synami i dzięki temu dowiedzieliśmy się, że w ogóle miał synów. Dotarliśmy do żony jednego z nich i mamy kontakt z nią oraz z bratanicą, Barbarą Guttler. Wgryzanie się w tamte lata jest niewiarygodne. *książka jest już wydana.

Co by Pani poradziła młodym ludziom, którzy szukają swojej ścieżki zawodowej?

Teraz jest zupełnie inaczej niż za moich czasów. Europa jest otwarta. Każde marzenie można zrealizować. Ale nie ma recepty na życie. Nie da się napisać: postępuj tak i tak i będzie dobrze. Wiem jedno: jeżeli ktoś ma marzenia to pod żadnym pozorem nie wolno z nich rezygnować. One się ziszczają. Moje wszystkie się spełniły. Nie od razu. To nie jest tak, że wczoraj pomyślałam o czymś, a jutro się spełnia. Ale kiedy się marzy, podświadomie dąży się w tym kierunku, żeby to się kiedyś ziściło. Mam trójkę dzieci. Dzisiaj jest mi łatwiej niż wtedy na gospodarce, kiedy nie mogłam zorganizować świąt dla rodziny i było mi z tego powodu strasznie smutno. Jest łatwiej kiedy jest swoboda finansowa.

Każde z moich dzieciaków wybierało swoją drogę życiową tak jak chce. Gośka podróżniczka. Ludzie mówili: czy Ty się nie boisz puszczać jej tak samej? Pewnie, że trochę się bałam, ale wyjeżdżała, a potem przyjeżdżała. Właściwie bardziej jej kibicowałam, niż się bałam. Trzeba myśleć pozytywnie. O Jacka ludzie pytają czy pójdzie na studia i przejmie firmę. Nie wiem czy pójdzie na studia. Bardzo lubi gotować, a my mamy dwie kuchnie. Dobrze by było gdyby jedną z nich poprowadził. Chodzi do szkoły gastronomicznej, bawi go jak gotuje, lubi gotować ze mną. Pamiętam jak mama próbowała mnie odciągnąć od tej weterynarii. To nie ma sensu. Jak ktoś ma coś w głowie nie przekona się go. Gośka skończyła studia teatralne. Nie pracuje teraz w zawodzie, prowadzi pensjonat, ale umiejętności aktorskie przydają jej się w pracy z ludźmi. Poza tym organizuje tam koncerty, wieczorki poetyckie, coś czego nigdy nie było w Złotym Stoku. Nauczyliśmy ludzi, że to co się dzieje w pensjonacie jest na poziomie i chętnie przychodzą.

Po chwili namysłu Pani Elżbieta dodaje:

Dobrze jest wykonywać to co się lubi. Ja wiem, że nie zawsze się da, ale kto może niech próbuje. Nie wolno bać się zmian. Strach jest złym doradcą. Wiem, że ludzie boją się zmian, na przykład zmiany partnera. Ja tak miałam. Mój mąż jest alkoholikiem i nic nie dało moje 23 lata poświęcania się dla niego. Ciągnął mnie w dół. Poległabym razem z nim na tej gospodarce i w tej biedzie. Musiałam oderwać się od niego. Musiałam sama zacząć żyć z dziećmi, dla nich. Ale obawiałam się jak to będzie, jak to rodzina przyjmie, bo jestem z tego pokolenia, w którym rozwód nie jest normą. Jak powiedzieć rodzicom, praktykującym katolikom? Chociaż oni wiedzieli, bo przecież przyjeżdżali do mnie. To jest straszna choroba i bardzo ubolewam, że jest na nią chory. Jest dobry, wrażliwy, ale bardzo chory. I bycie nawet aniołem nie pomoże jemu. Nawet jakby wszystko było ugotowane, posprzątane, kury nakarmione, krowy wydojone, gospodarstwo zorganizowane a on przyjdzie na gotowe to nie przestanie pić. Choroba jest tak okrutna, że ciągnie w dół. Więc musiałam podjąć tą decyzję.

Skąd znalazła Pani siłę na to?

Poznałam człowieka, który przeprowadził mnie przez tą burzę. Wziął mnie za rękę i trzymał za nią przez cały rozwód. Mówił, że nie wolno się bać. Miałam ponad 40 lat i wydawało mi się, że czas miłości i spotykania się już minął, że to się zdarza młodym.

A zdarza się też po czterdziestce?

Tak. Ja byłam najbardziej zakochana po czterdziestce. W 44 roku życia poznałam najcudowniejszą osobę na świecie i jakby wróciły kolory tęczy. Wtedy jest łatwiej odejść. Pomagam jednak mężowi, utrzymuję dobre kontakty. Wczoraj byłam u niego na urodzinach, patrzyłam na ten dom, w którym spędziłam 23 lata…

Więc nie wolno się bać. Można ułożyć sobie życie. Nie wiadomo co cię spotka na zakrętach. Może to być coś złego, ale może to być coś cudnego. Jeśli małżeństwo można uratować to jestem całym sercem za tym, żeby rozmawiać, ratować, walczyć. Ale jak jest przypadek beznadziejny, tak jak u mnie, to trzeba spakować się, zostawić wszystko, zamknąć drzwi i zacząć od nowa.

A co by powiedziała Pani ludziom właśnie koło czterdziestki, którzy albo stracili pracę, albo zwiędli w dotychczasowej?

Niech żywi nie tracą nadziei. Co ciekawego mnie dzisiaj spotka? Tak wchodziłam w dzień i tak polecam. Mówią, że jest w Polsce bezrobocie. Nie ma. Jak ktoś się stara to znajdzie, tylko trzeba się angażować, robić coś całym sercem. Bo jeśli nie to szkoda twojego czasu i pracodawcy. Ja jakoś zawsze umiałam sobie poradzić. Może dlatego, że mama mnie do harcerstwa dała. Uczyliśmy się tam sami budować szałas w lesie, rozpalić w piecu, rozpalić ognisko. Dla mnie jest normą, że to umiem. Zaradność pomaga potem w ogólnym funkcjonowaniu. Długo nie miałam mebli, bo nie było mnie na nie stać. Ale w sklepie na tym stoisku obuwniczym miałam dużo pudełek. Skleiłam je taśmą, zrobiłam sobie szufladki i byłam szczęśliwa. Znajomi nie mogli się nadziwić.

Czy zebranie takich historii jak ta w książkę ma sens?

Pewnie. Ja się wzoruję na Pollyannie, a to jest postać fikcyjna. Tutaj będą prawdziwe historie. Można podjechać, zobaczyć te osoby. Pamiętam, że kiedyś napisałam taki osobisty artykuł o mojej tragedii. To było zaraz po rozwodzie, mocno przeżywałam ten krok, wyprowadzka z trójką dzieci. Na początku mieszkaliśmy tu w hotelu na dole gdzie teraz jest świetlica. Teraz jakby to opisać to konkluzja jest taka, że można 🙂 Że wszystko jest do zniesienia. Po tym artykule miałam mnóstwo telefonów. Pamiętam zadzwoniła do mnie kobieta z Poznania i ze łzami mówiła:

– Jak ja Pani dziękuję za ten artykuł. Pani mi dała wiarę w to, że mogę zmienić coś w swoim życiu.

Nie zdawałam sobie sprawy, że mogę być dla kogoś przykładem. Napisałam po prostu to co mi leżało na sercu. Wiedziałam, że albo pójdę na dno z chorym człowiekiem, albo coś zrobię ze swoim życiem.

To jest bardzo ważne, aby pokazać ludziom siłę i odwagę, bo nie wszyscy ją mają i nie wszyscy mają bliskich, którzy ich wesprą. A taka historia, takie prawdziwe świadectwo pokazuje, że można 🙂 I to ludziom dużo daje.

Ale podobno ludzie w Polsce nie czytają?

Już czytają. Gośki książka „Zielona sukienka, Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii”, była wydana nakładem 10 tys. egzemplarzy. Wszystko się sprzedało, już był dodruk 2 tys. egzemplarzy. *jeśli chcecie poczytać o niesamowitej córce niesamowitej matki to polecam wywiad, który znajdziecie tutaj: http://www.piszemyplus.pl/czytaj.php?s=zielona-sukienka-babci. Zakochałam się w niej kiedy przeczytałam: „Tłumaczę im (przyp. młodym), że dziadkowie mają lepsze historie na koncie, niż te z filmów Tarantino czy Almodovara, bo przecież te historie wojenne są mocne, wzruszające, czasem – paradoksalnie – śmieszne.” No cóż, ja też opowiadam historie innych ludzi, bo są mocne i prawdziwe. Możesz oglądać Almodovara, albo przeczytać prawdziwą historię kogoś kto mieszka całkiem nie tak daleko od Ciebie. Oczywiście możesz zrobić i jedno i drugie 🙂

Dziękuję bardzo za rozmowę. Nie mogę się doczekać kiedy znowu tu przyjadę.